"Z miłości do muzyki i fanów"
Powroty zespołów na scenę po wielu latach nieobecności wiążą się między innymi z podejrzeniami o to, że reaktywacja ma przede wszystkim wymiar komercyjny, a sama muzyka znajduje się na dalszym planie. W przypadku grupy Skid Row stało się odwrotnie. Niemal wszyscy recenzenci, którzy mieli okazję posłuchać jej nowego albumu "Thickskin", wydanego pod koniec września 2003 roku, nie mają wątpliwości - zespół nagrał klasową płytę i udowodnił, iż dobra muzyka, bez względu na trendy, zawsze się obroni.
Można wierzyć w szczerość intencji muzyków Skid Row, którzy zgodnym chórem mówią, iż wracają dlatego, że kochają muzykę. Ten zespół ma już na koncie sprzedaż milionów egzemplarzy płyt, debiut albumu na pierwszym miejscu listy "Billboardu" ("Slave To The Grind" w 1992 roku), koncerty na stadionach, wielkie przeboje i wszystko to, czego zazwyczaj doświadcza znany na całym świecie zespół rockowy.
Skid Row nie ominęły również złe momenty i dlatego zespół anno domini 2003 gra w innym składzie niż na albumach "Skid Row" (1989), "Slave To The Grind" i "Subhuman Race" (1995). Nie ma już w składzie charyzmatycznego wokalisty Sebastiana Bacha i nie ma perkusisty Roba Affuso. Są za to: Teksańczyk Johnny Solinger (śpiew) i Phil Varone (perkusja). W porównaniu z dawnymi czasami zmieniło się też to, że album "Thickskin" Skid Row sami nagrali i sami wyprodukowali. Sami zadbali też o oprawę graficzną. Nie zdecydowali się na umowę z wielką wytwórnią płytową, bo sukces nie jest już dla nich rzeczą najważniejszą. Teraz liczy się muzyka.
Dave "The Snake" Sabo, gitarzysta i współzałożyciel Skid Row, bardzo chętnie udziela wywiadów. Muzyk odpowiadał z równie wielką chęcią na pytania, które przygotował dla niego Lesław Dutkowski.
Snake, najpierw przeczytam ci dwie opinie. Pierwsza brzmi: "Ta płyta dowodzi, że naprawdę mamy do czynienia z jednym z legendarnych amerykańskich zespołów rockowych naszych czasów". To powiedział twój znajomy Nikki Sixx z Motley Crue. Zaś druga, autorstwa pewnego amerykańskiego dziennikarza radiowego, jest taka: "Nie mamy tu do czynienia z jednym z zespołów z lat 80., które starają się wyrwać trochę kasy, opierając się na dawnej sławie i proponujących jakiś nędzny materiał. To wspaniały zespół, który udowodnił, iż czeka go wspaniała przyszłość". Jak często ostatnio zdarza ci się czytać tak znakomite recenzje "Thickskin"?
Muszę powiedzieć, że naprawdę mamy wiele radości z tego, że ta płyta została tak dobrze przyjęta. Zarówno tu, w Ameryce, jak i za granicą. Nie daję się jednak zwariować przez ten atak dobrych opinii, bo i tak każdej nocy dobrze sypiam, ponieważ w głębi serca wiem, jak jestem dumny z tej płyty i jak ona jest dobra. Każdy z nas ma podobne wrażenia. Dodatkową nagrodą dla nas jest to, że dokonaliśmy tego sami. Faktem jest, że to, co zrobiliśmy, jest bardzo pozytywnie odbierane przez ludzi oraz że dzięki temu lepiej wygląda nasza przyszłość. Nie musimy opierać się tylko na tym, czego dokonaliśmy w przeszłości, chociaż rzecz jasna jesteśmy z tego bardzo dumni.
To dziedzictwo ma na nas wpływ tylko do pewnego stopnia, gdyż zdaliśmy sobie sprawę, że nasza przyszłość tworzy się teraz - nie 10 lat temu. Najważniejsza jest ta nowa płyta i zaistnienie w roku 2003. Ten album jest dowodem naszej wytrwałości i naszej niechęci do sprzedawania się za wszelką cenę.
Chciałbym się cofnąć do czasów przed nagraniem płyty "Subhuman Race". Dziś już każdy wie, że wtedy relacje wewnątrz zespołu były bardzo napięte. Czy nie byłoby lepiej, abyście zwinęli żagle przed wejściem do studia, zamiast nagrywać album w tak złej atmosferze? A może musieliście to zrobić z przyczyn kontraktowych, bądź jakichś innych?
Zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy, aby Skid Row istniał. Doszliśmy do wniosku, że najlepszym sposobem na to jest wejście do studia i nagranie możliwie najlepszej płyty, na jaką nas stać. I coś takiego właśnie zrobiliśmy, biorąc pod uwagę wszystkie negatywne okoliczności, które towarzyszyły jej nagraniu. Wydaje mi się, iż zrobiliśmy wówczas najlepszą płytę, na jaką było nas stać. Czy ona jest bardzo dobra, dobra, czy jeszcze inna, tego nie wiem. Wiem na pewno, że jest na niej kilka dobrych piosenek. Jednakże samo wspomnienie tych okoliczności, w których wtedy przyszło nam pracować, jest takie depresyjne, demoralizujące. To naprawdę cud, iż w ogóle tę płytę nagraliśmy. Płyta i trasa koncertowa dała mi pewność, iż nasze istnienie zbliża się do końca.
Wiadomo, że krótko po wydaniu "Subhuman Race" Skid Row zniknął ze sceny. Powiedz mi, jako jeden z założycieli tego zespołu, czy zawsze gdzieś tam w głębi serca wierzyłeś, że powrócicie?
Nie, tego nie wiedziałem. Odseparowaliśmy się wtedy od siebie na jakiś czas. Wydaje mi się, że coś takiego było konieczne. Tak w każdym razie mogę powiedzieć z mojego punktu widzenia. Zdałem sobie wtedy sprawę, jak bardzo brakuje mi grania z Rachelem i Scottim, jak bardzo brakuje mi procesu tworzenia muzyki. W końcu ja i Rachel zaczęliśmy to wszystko w 1986 roku. Straciliśmy to wszystko z różnych powodów, m.in. na skutek negatywnego nastawienia Sebastiana. Nam wydawało się, że możemy stworzyć coś wyjątkowego, ale nasze stosunki ucierpiały bardzo z powodu jego ego. Pisanie sprawiało nam w tym okresie prawdziwy ból. Było niczym wizyta u dentysty, gdzie usuwano ci zęba bez znieczulenia. W takim otoczeniu ciężko się pracuje. Zwyczajnie ci się nie chce, bo masz świadomość tego, jak będzie wyglądał efekt końcowy.
Tak wtedy pracowaliśmy, starając się stworzyć możliwie najlepszą muzykę. Zwykle coś tworzyliśmy z miłości do muzyki, lecz wtedy to była bardziej kwestia kontroli nad pewnym procesem. Kwestia poradzenia sobie z ego. Sukces ma skutki uboczne, które działają na każdą osobę, która go doświadcza. Ja reagowałem inaczej niż Sebastian, Rachel reagował inaczej niż Sebastian, podobnie Scotti. To, że ja robiłem wszystko, aby utrzymać zespół przy życiu, także naruszyło moje relacje z Rachelem i Scottim. Oczywiście nie chciałem, żeby coś takiego się stało, gdyż nasza przyjaźń niemal została wtedy zerwana. Na szczęście w końcu dojrzeliśmy wszyscy do tego, aby to odbudować, aby ponownie sobie zaufać. Dziś, kiedy patrzę w przeszłość, mówię sobie: Oczywiście, że mogliśmy nagrać kolejną płytę i zarobić trochę kasy, ale za jaką cenę? Na szczęście w 1996 roku wszystko się skończyło.
Gdy tylko podjąłem decyzję, że należy to wszystko odbudować, wielki ciężar spadł mi z serca. Myślę, że podobnie czuli pozostali. Wszyscy zaangażowali się w proces odbudowy zespołu. Każdy z nas miał przecież jakiś projekt, ale to, jak zmieniło się życie każdego z nas, sprawiło, że znów postawiliśmy wspólne granie na pierwszym miejscu. Znów zaczęliśmy lubić wspólną pracę, przebywanie w swoim towarzystwie. To doprowadziło nas do punktu, w którym jesteśmy dzisiaj.
Ostatnie cztery lata były dla nas były dla nas okresem pełnym chwały. Wcale nie było nam łatwo. Było wręcz bardzo ciężko, ale ciężko we właściwy sposób. Owszem, byliśmy krytykowani przez ludzi z zewnątrz, lecz sami wiedzieliśmy, iż najważniejsze jest, abyśmy byli kreatywni i doświadczyli czegoś wspaniałego, jeśli chodzi o tworzenie muzyki i koncertowanie.
Muszę podkreślić mocno jedną rzecz - przez te cztery lata bycia razem nie zdarzyło nam się pokłócić. Napięcia były, bo muszą być. Bywało tak, że nie zgadzaliśmy się ze sobą. Ale najważniejsze jest to, że wszystko odbywało się z szacunkiem dla pozostałych muzyków Skid Row. To właśnie zniknęło z oryginalnego zespołu kilka lat po tym, jak osiągnęliśmy sukces. Musieliśmy wrócić do tego, co tak naprawdę jest dla nas najważniejsze.
Mówiłem to już wiele razy i powiem to też tobie - mnie, Rachelowi i Scottiemu oferowano naprawdę ogromne pieniądze za to, aby reaktywować zespół w oryginalnym składzie, lecz my natychmiast odmówiliśmy. Naszym zdaniem integralność zespołu jest ważniejsza niż jakieś finansowe powody. Mocno w coś takiego wierzę. Jestem zdania, że szczęście jest najważnieszym wyznacznikiem tego, co robisz i jest ponad wszystko, także ponad pieniędzmi. Pieniądze są niezłe, ale nie wtedy, kiedy coś dzieje się kosztem twojego szczęścia. Wówczas nic one nie znaczą.
Doszliśmy do roku 2000, kiedy to fani poznali obecny skład Skid Row. Wspomniałeś przed chwilą, że komunikacja w zespole jest tak dobra, jak nigdy wcześniej. Pamiętam wywiady sprzed lat z tobą i Scottim, gdy mówiliście, że muzycy Skid Row są jak jedna wielka rodzina. Teraz też używacie słowa "rodzina". Czym różni się rodzina Skid Row w 2003 roku od tej sprzed kilkunastu lat? Czy to głównie chodzi o tę komunikację między jej członkami?
O tak. Na pewno. Moim zdaniem, kiedy tworzy się zespół, towarzyszy ci wszechobecne poczucie niewinności. Chodzisz sobie po niewzburzonym morzu i nie masz bladego pojęcia o tym, co może się zdarzyć. Nie wiesz, co robisz, mimo tego, że starasz się uczyć tak wiele, jak to tylko jest możliwe. Jednak wszystko tak naprawdę zależy od tego, czego doświadczasz. Różnica jest mniej więcej taka, jak między znajomością ścieżki, którą wybierasz, a chodzeniem po niej. To jest bardzo wielka różnica.
Pewnie, że możesz się uczyć tyle, ile się da, lecz zanim czegoś nie doświadczysz, nie masz pojęcia, co tak naprawdę na ciebie czeka. Wszyscy byliśmy bardzo, bardzo naiwni, kiedy zaczynaliśmy. Perspektywa doświadczenia czegoś nieznanego stworzyła z nas wspólnotę. Nagle ni stąd, ni zowąd staliśmy się bardzo sławni i bardziej znani niż moglibyśmy sobie wymarzyć. Interpretacja takiego stanu różni się w zależności od członka zespołu. Są tacy, dla których sukces jest czymś, co było im przeznaczone od chwili narodzin, a są tacy, którzy uważają, że to coś, co zdarza się dzięki życzliwości niebios. Ja wybrałem tę drugą wersję, a ktoś inny z kolei wybrał pierwszą.
Jeżeli ktoś mi mówi, że zasłużył na sukces, że zawsze wiedział, że go odniesie, to ja nie jestem w stanie identyfikować się z kimś takim. To takie egoistyczne podejście, które dla mnie nie ma uzasadnienia. Teraz jest tak, że jest nas pięciu i każdy z nas stawia sobie takie same cele i każdy nas myśli w podobny sposób. Każdy z nas wie, że ma wsparcie w pozostałych we wszystkim, co robi. Pracy jest więc teraz więcej, ale za to nagroda za nią jest o wiele przyjemniejsza. Istniejemy dzięki naszym decyzjom, a nie jakiegoś kolesia w garniturze i krawacie urzędującego na 30. piętrze Rockefeller Plaza. Oczywiście radzimy się ludzi, którym ufamy i którzy w nas wierzą. Dla mnie to jest największa nagroda, która sprawia, że chce ci się żyć.
Czy wielkie wytwórnie płytowe nie próbowały mieć was u siebie? Czy może próbowały, ale wy nie chcieliście podpisać z nimi umowy i od początku wiedzieliście, że chcecie teraz sami zajmować się swoimi sprawami?
Kiedy znowu zaczęliśmy mówić o reaktywowaniu zespołu, koncertowaniu i tak dalej, na pewno dyskutowaliśmy o tym, czy podpisać umowę z dużą wytwórnią, czy nie. Jedyną osobą, która zdecydowanie nie chciała mieć nic wspólnego z wielkimi wytwórniami, był Scotti. Rachel i ja myśleliśmy właśnie o umowie z dużą firmą. Jednakże im więcej zaczęliśmy się nad tym zastanawiać i im bardziej zdawaliśmy sobie sprawę, jak biznes się zmienił, doszliśmy do wniosku, że zarówno na krótką, jak i na długą metę, lepiej dla nas będzie zrobić to wszystko samemu.
Doskonale znamy zasady panujące w wielkich amerykańskich wytwórniach. Zasada pierwsza - nigdy nie dostajesz tego, czego potrzebujesz; zasada druga - jeżeli nie sprzedajesz odpowiedniej liczby płyt, nie jesteś pokazywany, to wtedy oni przestają zwracać na ciebie uwagę i zajmują się czymś innym. Wtedy stajesz się więźniem wytwórni. Oni nie będą cię promować, nie interesujesz ich i nie wierzą już w ciebie. Mało ich obchodzi, czy istniejesz, czy też nie.
W tym biznesie nie istnieje już nic takiego, jak dbanie o rozwój artysty. Jeśli jesteś artystą popowym, który na dodatek ma odpowiedni wygląd i sprzedaje sporo płyt, to możesz na coś liczyć. Artysta grający cięższą, melodyjną muzykę, nie ma co liczyć na podobne traktowanie. Ich zajmuje to, co się sprzedaje. Dla nas najważniejsze jest, aby być szczerymi wobec siebie, naszej muzyki i naszych fanów.
Nie tylko sami płytę wydaliście, ale sami też ją wyprodukowaliście. Pierwsze dwa wasze albumy produkował Michael Wagener, zaś "Subhuman Race" Bob Rock. Wyciągnęliście jakieś wnioski ze współpracy z tak uznanymi nazwiskami? Pytam, bo "Thickskin" w zestawieniu z jedynką lub "Slave To The Grind", brzmi inaczej, niczym płyta live nagrana w studiu.
I tak została nagrana. Postanowiliśmy od samego początku, że płyta ma brzmieć surowo i tak szczerze, jak to tylko jest możliwe. Rozebraliśmy więc nasze kawałki, podeszliśmy do nich w stylu AC/DC. Nie ma za wiele ozdobników, za to są dobre piosenki i są one dobrze zagrane. Wszystko jest bardzo bezpośrednie, prosto w twarz. Nie ma żadnych trików. Ustawiliśmy mikrofony, włączyliśmy wzmacniacze i staraliśmy się być tak energetyczni, jak to tylko możliwe oraz uchwycić ten moment na taśmie. O wiele bardziej zależało nam właśnie na czymś takim niż na montowaniu wszystkiego w kółko i zrobieniu rzeczy doskonałej. Niedoskonałości dowodzą tego bardziej ludzkiego podejścia zespołu.
Wiem, że partie gitar nagrywaliście dwa razy, bo uznaliście, że brzmią one zbyt łagodnie. Czy chodziło o to, że nie chcecie być kojarzeni z tymi wszystkimi zespołami, które rozsławiły rzewne ballady, a które podobnie jak wy reaktywowały się ostatnio, z tym że - jak mówią amerykańscy dziennikarze - zrobiły to ze złych powodów?
To prawda, że nagraliśmy gitary drugi raz, aby brzmieć bardziej surowo. Zależało nam na tym, aby brzmienie płyty mówiło ludziom o tym, gdzie Skid Row jest obecnie. Oczywiste jest, iż podchodzimy do wszystkiego inaczej niż 10 czy 15 lat temu. W końcu rozwinęliśmy się także jako ludzie, a także pod względem zawodowym. Aby być szczerym wobec siebie musisz odpowiednio wyrazić to, kim jesteś w tym konkretnym momencie. Nie chodzi nam o to, aby nasze gitary brzmiały, jak u tych nowych zespołów. Oczywiście szanuję to, co one robią, ale robiąc to, co robię i tak jak robię mam nadzieję, że kiedyś tam zyskam szacunek ludzi.
Dziś jestem zupełnie innym człowiekiem, ale nie innym w taki sposób, aby nagrać płytę rapową, bo to się nigdy nie stanie. Zmieniliśmy się jako osoby i to można także usłyszeć w naszej muzyce. Wpływały na nas przez te wszystkie lata różne rzeczy, do pewnych spraw mamy już inne podejście. Musisz przecież być świadomy tego, jak dziś wygląda świat wokół ciebie. Musisz mieć świadomość tego, co na ciebie wpływa, co ma znaczenie dla ciebie na poziomie emocjonalnym. Coś takiego musi z ciebie wyjść w możliwie najbardziej czysty i szczery sposób. Jeżeli będziesz się starał oszukać samego siebie, to tym samym będziesz oszukiwał publiczność.
Odpowiadając na twoje pytanie dotyczące ponownego nagrywania gitar, powiem tylko tyle, że nie chodziło o to, że byłem z czegoś niezadowolony. Głównym powodem było to, że chciałem, by muzyka na tej płycie reprezentowała mnie i nas najlepiej jak to możliwe.
W ciągu minionych kilku lat zagraliście około 400 koncertów. Wynika z tego dość jasno, że większość materiału na nową płytę napisaliście będąc w trasie koncertowej.
Oczywiście. Musieliśmy. Nie było innej możliwości. Kalendarz koncertów był szaleńczo napięty. Jeśli nie napiszesz piosenek, nie będzie płyty, ale jeżeli nie będziesz koncertował, to nie staniesz twarzą w twarz z ludźmi, od których uzależnione jest to, gdzie jesteś, więc musisz jakoś te dwie rzeczy połączyć. Mieliśmy może półtora lub dwa miesiące wolnego w minionych trzech i pół, czterech latach. Czyli koncertowaliśmy niemal cały czas. Nie było zbyt wiele takich momentów, w których mogliśmy powiedzieć: OK. Teraz mamy wakacje. (śmiech) Albo graliśmy, albo pisaliśmy materiał, albo siedzieliśmy w studiu.
Muszę przyznać, że jesteście wielkimi szczęściarzami, bo krótko po tym, jak zaprezentowaliście nowy skład, otrzymaliście propozycję otwierania koncertów Kiss na ich pożegnalnej trasie. Powiedz mi Snake, czy ta trasa i ciepłe przyjęcie fanów utwierdziły was w przekonaniu, że możecie odnieść artystyczny sukces nie mając w składzie Sebastiana?
O tak, absolutnie! To był dla nas swego rodzaju wskaźnik. To tylko utwierdziło nas w tym, w co wierzyliśmy. Wierzyliśmy, że może nam się udać. Ta trasa to była dla nas wspaniała okazja, aby się w tej wierze utwierdzić. Aby się przekonać, że ludzie cały czas chcą nas słuchać i oglądać nas na żywo. To było dla nas niczym pieczęć akceptująca Skid Row taki, jaki jest dziś.
Sądzę, że następne pytanie słyszysz od każdego dziennikarza, z którym rozmawiasz, bo ono dotyczy "I Remember You Two".
To prawda, każdy o to pyta. (śmiech)
No to powiedz mi, czy zdecydowaliście się na ponowne nagranie jednego z waszych największych przebojów jako ostrego rockowego kawałka, bo mieliście już dość jego wersji balladowej?
Nie, w żadnym wypadku nie! Jesteśmy nieprawdopodobnie dumni z wersji oryginalnej. Graliśmy ją na wszystkich koncertach, ponieważ mamy zbyt wiele szacunku dla naszych fanów, którzy chcą ją słyszeć. Nagraliśmy taką wersję, bo to było bardzo zabawne, że podeszliśmy do jednej z naszych największych piosenek w taki ekstremalny sposób. Rachel wpadł na ten pomysł. Powiedział: Przypuśćmy, że weźmiemy naszą największą balladę i zmienimy ją w punkrockowy kawałek. I miał rację, że każdy będzie ciekawy, jak to zrobiliśmy, każdy będzie o to pytał, każdy będzie o tym mówił. Tego dokładnie chcieliśmy. Chcemy, by ludzie o tym mówili, a dziennikarze nas o to pytali. Zrobiliśmy to mając wielki szacunek dla wersji oryginalnej, ale chcieliśmy też pokazać, iż umiemy być zespołem punkrockowym, jeśli tylko chcemy.
Czyli chodziło o to, by pokazać waszą wszechstronność, a nie sprawić, aby ludzie zapomnieli o pierwotnej wersji i skupili się na nowej?
Zupełnie nie o to, lecz o to, jak daleko możemy się posunąć w tym konkretnym przypadku. Nie mogło być o tym mowy, aby poprzez nową wersję ludzie zapomnieli o starej. Rzecz w tym, że chcieliśmy zrobić z tego możliwie najlepszą piosenkę punkową.
Muszę przyznać, że zdolni z was kompozytorzy. Może zajmiecie się pozostałymi balladami i przerobicie je na punkową modłę, a potem wydacie na płycie?
Nigdy nie wiadomo. Każda możliwość jest brana przez nas pod uwagę.
Snake, wraz z płytą przygotowaliście DVD dokumentujące przebieg prac nad płytą. Mieliście w studiu zainstalowane kamery, które nagrywały was cały czas. Nie czuliście się trochę jak w reality-show?
Ale tu wszystko było prawdziwe, niczego nie udawaliśmy. Podeszliśmy do tego całkowicie szczerze i realistycznie. I tak też jest przedstawiony proces powstawania "Thickskin". Jest tu napięcie, jest powaga, są momenty, jak się upijamy i wygłupiamy, jest pasja. To chyba najbardziej osobista rzecz, jaką w ogóle zrobiliśmy. DVD pokazuje każdego z członków zespołu w o wiele bardziej osobistej sytuacji niż zdarzyło się to wcześniej.
Teraz pytanie historyczne. Skid Row nie zagrał, niestety, do tej pory w Polsce, ale pod koniec lat 80., konkretnie w 1989 roku, wystąpiliście w ówczesnym ZSRR, na "Moscow Music Peace Festival". Jak wspominasz to wyjątkowe wydarzenie? Ta wyjątkowość zdaniem niektórych polegała między innymi też i na tym, że chłopaki z Motley Crue rozpętali piekło w swojej garderobie.
Oczywiście było wiele problemów z ego i tak dalej. Ale my nie braliśmy w tym udziału. Nie mogliśmy uwierzyć w to, że jesteśmy i gramy w Moskwie pod koniec "zimnej wojny" i gramy dwa koncerty, na których każdej nocy było 75 tysięcy ludzi. Poza koncertem moim najprzyjemniejszym wspomnieniem jest moment, w którym zapalony został ogień olimpijski. Zrobiono to wtedy, bo USA zbojkotowały igrzyska w Moskwie w 1980 roku. To była taka wspaniała chwila. Granie jako pierwszy zespół było cudownym wspomnieniem i jako takie pozostanie ono we mnie do końca życia. Przywaliliśmy jak trzeba. Między różnymi zespołami było wiele nieporozumień. Nie interesowało nas to. Mówiliśmy do siebie: Wy się kłóćcie, a my postaramy się doświadczyć tego koncertu w możliwie najpełniejszy sposób.
Potem wyszła płyta kompilacyjna, na której zespoły grały różne przeróbki - Cinderella "Move Over" Janis Joplin, Ozzy Osbourne "Purple Haze" Jimiego Hendrixa...
My graliśmy Sex Pistols.
Pamiętam, bo mam tę płytę. A tak na marginesie, to macie coś słabość do repertuaru punkowego. Na waszej EP-ce "B-Sides Ourselves" też nie zabrakło punkowego numeru.
To wpływ Rachela na zespół. Kiedy go poznałem, nie mogłem uwierzyć, że słucha tak różnych rzeczy. Od Kiss przez New York Dolls, Sex Pitsols do AC/DC i wszystkiego, co jest pomiędzy - The Ramones, The Plasmatics itd. Dzięki niemu poznałem tak wiele różnych rzeczy. W tamtych czasach słuchałem o wiele ostrzejszej muzyki - nowej fali brytyjskiego heavy metalu - Judas Priest i Iron Maiden oraz zespołów, o których nikt tutaj nie słyszał. (śmiech) Zawsze jednak istniała w naszych zainteresowaniach jakaś część wspólna, głównie Kiss i zespoły tego pokroju.
Snake, czy prawdą jest, że przez jakiś czas byłeś gitarzystą Bon Jovi?
Pomagałem im trochę na początku. Prosili mnie, abym zagrał z nimi na gitarze na kilku koncertach. Jednak nigdy nie byłem stałym członkiem tego zespołu.
A prawdą jest, że masz polskie korzenie?
O tak, jak najbardziej. W połowie jestem Polakiem. Moja babcia wyemigrowała z Warszawy na początku poprzedniego stulecia. Przyjechała tutaj mając 16 lat i nie znała ani słowa po angielsku. Kiedy byłem małym dzieckiem, moja mama mówiła po polsku, jeśli nie chciała, abym wiedział o czym mówi. (śmiech)
Snake, wiem, że zagracie sporą trasę po USA, a co z przedstawieniem nowego oblicza Skid Row europejskim fanom?
Mamy już zaplanowanych kilka koncertów w Wielkiej Brytanii, a potem gramy po Ameryce. Wierzę jednak, iż uda nam się chociaż raz zagrać w Polsce, albo chociaż w tej części Europy. W tak wielu krajach jeszcze nas nie było i chcielibyśmy to nadrobić.
No to czekam niecierpliwie i dziękuję bardzo za rozmowę.