Reklama

"Stajemy się lepsi w tym, co robimy"


Taki utwór jak "How You Remind Me" nagrywa się raz w całej karierze. Płyta kanadyjskiego zespołu Nickelback, "Silver Side Up", na której znalazła się wspomniana kompozycja, leży już na półkach w domach blisko 10 milionów fanów na świecie. Dzięki temu muzycy mogli zamienić niezbyt wygodne mieszkania na porządne domy, a ściany w pokojach przystroić kilkunastoma platynowymi płytami, które otrzymali w różnych krajach świata. Czy ten niespodziewany i ogromny sukces ich zmienił? Sami twierdzą, że absolutnie nie i jedyna rzecz, na jakiej im zależy, to pisanie dobrych rockowych piosenek. Jesienią 2003 roku ukazała się czwarta płyta w dorobku Nickelback, "The Long Road". Ma ona dać odpowiedź, czy zespołowi rzeczywiście zależy tylko na dobrych piosenkach, czy też nieprawdopodobny komercyjny sukces odcisnął zbyt silne piętno na muzykach.

Reklama

Sukces "Silver Side Up" sprawił, że kolejka do wywiadów z Nickelback bardzo się wydłużyła. Na szczęście Lesław Dutkowski doczekał się telefonu od Mike'a Kroegera, brata Chada, pełniącego w Nickelback obowiązki basisty. Z jego wypowiedzi wynika, że sukces na pewno go nie zmienił, a jeśli już, to tylko na lepsze.


Mike, powiedz mi, czy ciężko się pracuje nad następcą albumu, który odniósł tak wielki sukces, jak "Silver Side Up", czy też pracowaliście bez stresu, bez żadnych nacisków i obciążeń?

To trochę skomplikowane, ponieważ nie możesz zrobić czegoś zupełnie innego albo podejść do tego zupełnie inaczej niż robiłeś to wcześniej. Cały czas polega to na tym, aby nagrać możliwie najlepszy album. Być może w jakiś sposób to komplikuje cały proces, ale musisz pozostać przy tych sprawdzonych metodach. Weszliśmy do studia z założeniem nagrania najlepszego albumu w dyskografii Nickelback, na jaki obecnie nas stać. Czy czuliśmy jakąś presję? Odpowiedź brzmi "tak". Wprawdzie nikt nie dzwonił do studia - menedżment czy wytwórnia płytowa albo agent - i nie mówił: Chłopaki, lepiej nagrajcie coś tak dobrego, jak poprzednia płyta, bo inaczej będą kłopoty.

Byłbym jednak nieszczery mówiąc, iż nie odczuwaliśmy żadnego napięcia. Kiedy nagrywasz, rywalizujesz z samym sobą. I to jest w porządku. Jednak w naszej sytuacji, kiedy poprzednia płyta sprzedała się w ponad dziewięciu milionach kopii na całym świecie, sami chcemy wiedzieć, jak daleko możemy teraz zajść. Jak jesteśmy dobrzy. (śmiech) Czy potrafimy wykonać dobrą robotę dwa razy z rzędu.

Z tego, co wiem, album "Silver Side Up" chcieliście produkować sami, ale nie zgodziła się na to wytwórnia płytowa. Tym razem postanowiliście sami zabrać się za produkcję. Czy taki sposób pracy bardziej wam odpowiada niż wynajmowanie kogoś, kto zrobi to za was?

Po pierwsze, chciałbym ustosunkować się do tego mitu, że wytwórnia nie pozwoliła nam wyprodukować "Silver Side Up". Im po prostu nasz pomysł się nie podobał. W końcu doszliśmy do takiego etapu, że w ostatniej chwili sami znaleźliśmy producenta. Wysyłaliśmy wcześniej listy do producentów, z którymi chcieliśmy współpracować, ale nie było ich za wielu. W ostatniej chwili zadzwonił do nas Rick Parashar i powiedział, że bardzo chętnie wyprodukuje tę płytę. Dlatego też go zatrudniliśmy. Tak to mniej więcej wyglądało.

Produkowanie płyty samodzielnie to coś zupełnie innego. Za każdym razem, kiedy zamierzasz nagrać płytę, wchodzisz z zespołem do studia i spotykasz tam całą jego ekipę. Obcych ci ludzi. Tym razem skorzystaliśmy z tego samego inżyniera dźwięku Joey Moy'a, który pracował z nami przy poprzedniej płycie, z tego samego asystenta inżyniera, Alexa, który pracował z nami przy wcześniejszej płycie. Znaliśmy te wszystkie osoby. Postanowiliśmy, że jeśli nie pojawi się producent, wówczas płytę wyprodukujemy sami. W studiu było jak na spotkaniu rodzinnym. Znam rodzinę Joeya - jego dziewczynę i brata. Znam brata Alexa i ich ojca. Poprzednim razem siedzieliśmy długo w studiu i w zasadzie nikogo dobrze nie znaliśmy. W tym przypadku nie siedzieliśmy w pomieszczeniu pełnym nieznajomych, co pozwoliło pewne rzeczy osiągać znacznie łatwiej.

Sami podkreślacie, że Nickelback to przede wszystkim zespół koncertowy. Trasa koncertowa była bardzo długa i podejrzewam, że bardzo wyczerpująca. Czy napisaliście cokolwiek na "The Long Road" podczas tournee, a może zabraliście się za to już po zakończeniu trasy?

Mniej więcej połowa materiału została napisana podczas trasy koncertowej. Piosenki zawsze jakoś do nas przychodzą, czy jesteśmy w trasie, czy w domu. W czasie tournee jesteśmy o wiele bardziej pochłonięci muzyką i dlatego pisanie przychodzi nam w dość naturalny sposób. Pomysły przychodzą łatwiej, a potem je rozwijamy. Jest też taki czas, kiedy siedzimy sobie w domach, relaksujemy się i każdy robi coś w takim tempie, jakie mu odpowiada. Praca w taki sposób jest zupełnie inna, bo w trasie masz jednak ograniczony czas. Nie możesz tak często pobyć sam i popracować. Siedząc sobie w domu masz tyle czas, ile chcesz.

Każdy wasz fan wie, że w początkach Nickelback nie było wam łatwo zdobyć uznania. Musieliście bardzo dużo koncertować, aby zdobyć fanów, a także pożyczać pieniądze na nagranie płyty. Czy tytuł "The Long Road" jest nawiązaniem do czasów, kiedy Nickelback był po prostu jednym z zespołów rockowych, a nie zespołem rockowym, który odniósł ogromny sukces?

Na pewno w jakimś stopniu tak właśnie jest. Wszystko, co robisz w życiu, przyczynia się do tego, kim jesteś i jaki jesteś. W naszym przypadku, kiedy tworzymy płytę, to jest to również wskaźnik tego, gdzie w danym momencie jesteśmy jako ludzie. "The Long Road" to takie zdjęcie, na którym widać nas w tym momencie. Także tego, gdzie byliśmy i mam nadzieję również tego, dokąd zmierzamy.

Różnica w porównaniu z "Silver Side Up" jest widoczna również w tekstach. Tym razem twój brat Chad nie pisze o tym, przez co sam przechodził, jak to było na poprzedniej płycie. Skąd taka zmiana? Czy to można odbierać jako przykład tego, że Nickelback dojrzewa jako zespół?

Można tak do tego podejść, lecz również ma to związek z tym, iż dziś jest po prostu lepszym autorem piosenek. Chad coraz lepiej potrafi używać języka muzyki. Uczy się go cały czas, zgłębia ten fach. Pamiętaj, że ja, Chad i Ryan Peake napisaliśmy tekst do singla "Someday". Wcześniej ta działka była zarezerwowana całkowicie dla Chada, a tym razem współpracowaliśmy ze sobą. Podobnie było w przypadku muzyki. Powoli, ale jednak konsekwentnie, stajemy się lepsi w tym, co robimy. Te postępy bardzo mnie zachęcają do pracy. Kiedy zajmujesz się komponowaniem muzyki, doskonale wiesz, czujesz, że stajesz się w tym lepszy. Z czasem patrzysz wstecz na to, co kiedyś stworzyłeś i mówisz do siebie: O rany. Niemożliwe, że ja to napisałem.

Wiem, że w przypadku albumu "Silver Side Up" ty i Ryan Vikedal, wasz perkusista, chcieliście, aby pierwszym singlem była piosenka "Never Again". Jak wiemy skończyło się na tym, że singlem został utwór "How You Remind Me". Album "The Long Road" promuje piosenka "Someday", delikatna, spokojna. Czy głosowałeś na nią?

Tak, głosowałem na nią. Od czasu, kiedy przyszło nam wybierać singel na poprzednią płytę, odebrałem wartościową lekcję od wytwórni płytowej i menedżmentu. Ciekawe, że o tym wiedziałeś... Ja i Ryan chcieliśmy mieć coś bardziej rockowego jako naszą wizytówkę. Uważaliśmy, że takie uderzenie dźwiękowe będzie dla nas dobre. Od tamtej pory myślimy już nieco inaczej. Mamy świadomość, że singel to tylko część płyty, którą chcesz zaprezentować ludziom, by mieli jakie takie rozeznanie w tym, co robisz. Jeżeli chcesz dotrzeć do większej liczby ludzi, musisz zdawać sobie sprawę z ograniczeń, kiedy chcesz wybrać określony utwór. Gdyby z "Silver Side Up" wybrany został "Never Again", zapewne puszczano by go tylko nocami, czyli dotarłby do dość ograniczonej publiczności. "How You Remind Me" to piosenka, którą możesz zagrać wszędzie i o każdej porze oraz dla ludzi z każdej kategorii wiekowej.

Taki sposób myślenia przyjąłem, kiedy przyszło do rozmów na temat singla z nowej płyty. Zawsze musimy wybrać najmocniej oddziałujący utwór, czy jest on ostry i rockowy, czy lżejszy. Wspólnie zdecydowaliśmy, że najmocniejszym kawałkiem na singel będzie dla nas właśnie "Someday". Jeżeli pierwszy singel jest gów**any, to już naprawdę nie ma znaczenia, jak świetny jest kolejny. (śmiech) Choćbyś stworzył nie wiadomo jak dobry kawałek, ludzie będą już do ciebie zniechęceni po pierwszym nieudanym singlu.

Ale zdajesz sobie sprawę, że wielu ludzi wybrało "Silver Side Up" z ciekawości, aby się przekonać, co też tam więcej jest? Albo też, by porównać, jak on się ma do poprzednika?

Oczywiście. W przypadku nowego albumu dostrzeżesz pewne podobieństwa, ale też są tu rzeczy zupełnie odmienne, cięższe od wszystkiego, co kiedykolwiek nagraliśmy. Jest taka piosenka "Should Have Listened", która nie przypomina niczego, co zrobiliśmy wcześniej. Czujemy się bardzo fajnie z tym, że mogliśmy spróbować czegoś nowego. Bardzo nas cieszy to, że mogliśmy zbadać obszary, w których nigdy wcześniej nie byliśmy.

Mike, historia rocka wypełniona jest artystami, których sukces bardzo zmienił. Rozmawiając z tobą przez te kilkanaście minut widzę, że tobie on zupełnie nie zaszkodził. Powiedz mi jednak, czy tak ogromny sukces, jaki osiągnęliście miał w ogóle na ciebie jakikolwiek wpływ. Albo inaczej, potrafisz mi wskazać zalety i wady takiego sukcesu?

Zalety znacznie przewyższają liczebnie wady. Staram się podchodzić do wszystkiego bardzo realistycznie i jakoś nie za bardzo potrafię ci w tej chwili wskazać na jakieś poważne wady, wynikające z odniesienia sukcesu. Ponieważ gram na basie nie jestem prawie wcale rozpoznawany. Mogę sobie pójść gdzie chcę i w większości przypadków nie zostanę rozpoznany. Zdarza się to, ale naprawdę rzadko. Zresztą jeśli już o basistach mowa, to osobiście potrafiłbym wskazać ledwie kilku, którzy są rozpoznawalni. To jest po prostu najważniesza pozycja w zespole. Jednak całkiem nieźlie mi płacą za tę posadę. (śmiech)

Dla mnie jest to najlepsza praca na świecie. Mam z niej wszystko, co najlepsze. Kiedy schodzę ze sceny jestem po prostu zwykłym człowiekiem chodzącym sobie po ulicach. Na scenie jest jasne kto jest kim. Na ulicy już nikt tego nie wie. To doskonała kombinacja, bo robisz to, co chcesz i jednocześnie masz tak potrzebną ci anonimowość. (śmiech)

Skoro była mowa o rozpoznawalnych basistach, to jest taki jeden kanadyjski basista, którego nie sposób nie rozpoznać. To Geddy Lee z Rush.

To prawda. Ale to jest zespół trzyosobowy, a on na dodatek jest jego wokalistą. Z pewnością dlatego łatwiej go rozpoznać.

Twój brat wydaje się być bardzo dobrym biznesmenem. Założył nie tak dawno własną wytwórnię płytową, pisze też piosenki dla innych artystów. Jak ty inwestujesz zarobione pieniądze i swój talent? Może myślisz na przykład o zrobieniu czegoś poza Nickelback, nagraniu zupełnie innej muzyki?

Myślę o czymś takim. Ostatnio zacząłem uczyć się z jednym z muzyków w Vancouver, który gra w orkiestrze symfonicznej na kontrabasie. Oczywiście on gra głównie muzykę klasyczną, ale chcę zgłębić jej tajniki. Zamierzam również pojechać na Jamajkę, aby od muzyków reggae nauczyć się ich sposobu grania. Chcę po prostu możliwie najdokładniej poznać instrument. Im więcej różnych stylów dodasz do swojego grania, to tym lepszym muzykiem się staniesz.

Wiem, że przygotowana została limitowana wersja "The Long Road", która zawierać będzie trzy dodatkowe kompozycje. Jedną z nich jest przeróbka utworu z repertuaru Eltona Johna, "Saturday's Night All Right For Fighting". A te dwie pozostałe piosenki?

Te dwie to pozostałości z albumu "Silver Side Up". Ukazały się chyba tylko na ścieżkach dźwiękowych i chyba tylko w Ameryce, choć tego ostatniego nie jestem pewny. To piosenki, których ludzie mogą nie znać. Nie dla wszystkich były one dostępne, więc zdecydowaliśmy, że wydamy je na limitowanej wersji.

Nickelback lubi chyba tworzyć wokół siebie coś na kształt rodziny. Sporo osób, które pracowały z wami wcześniej, pracowało również przy nowej płycie, na przykład Nigel Dick, który zrobił klip do "Someday" i do wcześniejszych kawałków. Sam wspomniałeś wcześniej inne osoby, z którymi ponownie pracowaliście. Staracie się być otoczeni przez osoby, na których całkowicie możecie polegać? Czy to też jest część pracy, którą zespół wykonuje?

Tak dokładnie jest. Powiem ci, że wiele zespołów traktuje swoją ekipę i wszystkich tych, którzy w jakiś sposób im pomagają, niczym zwyczajnych najemników. Jeśli potrzebują kogoś, to w porządku. Jednak kiedy już nie potrzebują, po prostu się ich pozbywają i starają się znaleźć kogoś tańszego. W muzycznym biznesie takich zachowań spotyka się naprawdę dużo. Już nie mówię o tym, że niektórzy nie chcą płacić ludziom za wykonaną pracę.

My mamy to szczęście, że mamy wspaniałą ekipę, której płacimy cały czas, bez względu na to, czy właśnie pracujemy, czy też nie. Po prostu nie chcemy ich stracić. Traktujemy ich jak członków rodziny. Mieszkamy wszyscy w tym samym hotelu. Nie bawimy się w takie gierki, że zespół śpi w najlepszym hotelu, a ekipa techniczna w jakimś zapyziałym. Takiego czegoś nie robimy. To jest porąbane. Jesteśmy wszyscy w jednej drużynie i nie traktujemy ich jak niewolników. Oni zasługują na to, aby ich dobrze traktować i tak też ich traktujemy. Dlatego też nie chcą pracować dla kogoś innego niż Nickelback. To taka rodzina albo organizacja, w której każdy może na każdym polegać.

Widzę, że naprawdę odrobiłeś pracę domową, bo poruszyłeś tematy, o których większość dziennikarzy w ogóle nie ma pojęcia. Bardzo to doceniam. Jednakże prawda wygląda tak, że nasza ekipa nie jest taka jak inne. Mój techniczny miał oferty pracy od każdego zespołu w Ameryce. Przysięgam na Boga, że tak było. Staind, System Od A Down, Disturbed, a nawet Dokken oferowały mu pracę. I co najważniejsze, wszystkie oferowały mu większe pieniądze od tych, które my mu płacimy, a on powiedział: nie. Po prostu czuje się jak w rodzinie i nie chce z tego rezygnować dla pieniędzy. Na pewno mógłby odejść, przez kilka tygodni być szczęśliwym i zarobić sporo kasy. Ale potem by go wylano. Później nie byłby już potrzebny.

Nie byłem wprawdzie za sceną z Nickelback i waszą ekipą, ale obejrzenie DVD "Live At Home" dało mi pewien obraz stosunków panujących w zespole. A tak przy okazji tego DVD, to podczas koncertu zagraliście "It Ain't Like That" Alice In Chains, z gościnnym udziałem Jerry'ego Cantrella. Jak to się stało? Przyjaźnicie się? Byłem bardzo zaskoczony, widząc go z wami na scenie.

Tak, przyjaźnimy się z Jerrym, a jego zespół przez jakiś czas otwierał nasze koncerty w Ameryce. Właśnie wtedy zaprzyjaźniliśmy się z nim. Wówczas nagrywał również dla Roadrunnera, tak jak my i wytwórnia wysłała go do Edmonton na ten nasz koncert. To była dla nas niespodzianka. Zagrał z nami tę piosenkę na scenie. To było niesamowite, bo ja słuchałem takich płyt, jak "Facelift" i "Sap", zanim w ogóle zacząłem się zajmować muzyką.

Było to więc spełnienie dziecięcego marzenia?

Dokładnie! Tego mu nie powiedziałem, ale kiedy grałem w cover-bandzie, graliśmy tę piosenkę.

I pewnie dlatego tak dobrze zabrzmiała na koncercie?

To na pewno pomogło. (śmiech) Ale samo bycie na scenie z tym gościem i możliwość zagrania z nim kawałka, który kiedyś grywałem sobie z kumplami, było dla mnie czymś niewiarygodnym.

Mike, po kilkukrotnym przesłuchaniu singla "Someday" mam wrażenie, że troszeczkę złagodziliście brzmienie. Czy przed wejściem do studia mieliście jakąś formułę, wyobrażenie tego, jak powinna ta płyta brzmieć? Czy doszliście do tego już podczas pracy w studiu?

Moim zdaniem, kiedy już zaczynasz nagrywać piosenkę, ona zaczyna nabierać jakiegoś swojego kształtu. Jakoś musisz się do tego dostosować. Kilkanaście razy pytaliśmy siebie w czasie nagrań: Czego potrzeba tej piosence? Jaki fragment tu dodać, jakie zmiany tempa są potrzebne, aby była bardziej przekonująca niż w tej chwili? Nagrywanie piosenki to jest dość naturalna rzecz. Po prostu coś takiego się dzieje, kiedy pozwolisz jej z ciebie wypłynąć. To, co słyszysz w "Someday", jest tym, co chcieliśmy osiągnąć. Są też na płycie takie kawałki, jak "Because Of You" i "Throw Yourself Away", które są bardzo ciężkie i z całą pewnością mogę ci powiedzieć, że one tak właśnie mają według nas brzmieć. Zwyczajnie pozwoliliśmy, aby nabrały właśnie takiego kształtu.

Mimo ogromnego sukcesu komercyjnego, cały czas mieszkacie w Vancouver. Przebywanie poza centrum show-biznesu, którym jest Kalifornia, to jeden z waszych sposobów na pozostanie zwykłymi, normalnymi facetami, którymi jak widzę wciąż jesteście?

To na pewno pomaga, bo w Kanadzie ludzie nie reagują na znanych ludzi tak jak w Ameryce. Tam, będąc znaną osobą, siedzisz sobie w restauracji, a w środku posiłku ludzie podchodzą do ciebie i proszą cię o autograf, bo są bardzo zaskoczeni, że cię tam zobaczyli, no i oczywiście są wielkimi fanami tego, co robisz. Jeśli jest to szczera reakcja, to w porządku. W Kanadzie ludzie nie chcą po prostu komuś takiemu zawracać głowy. Tutaj może zdarzyć się tak, że podejdzie do mnie ktoś, powie: Hej, bardzo lubię twój zespół, po czym odchodzi. I to wszystko.

Nie zawracają ci zbyt długo głowy rozmową. Są aż do przesady uprzejmi, co zresztą jest powszechne w przypadku Kanadyjczyków. Na przykład, jeśli w restauracji w Vancouver pojawiłby się John Travolta, najprawdopodobniej nikt by do niego nie podszedł. Ludzie by sobie siedzieli i mówili: Patrz, tam jest John Travolta. Raczej by nie podeszli, aby z nim pogadać. Tak naprawdę to jest to trochę dziwne. Niezbyt to rozumiem.

Kanada jest więc wymarzonym miejscem dla sławnych osób.

Rzeczywiście. Dlatego też wielu sławnych ludzi zamieszkuje tutaj. Nie chcą, aby cały czas ktoś za nimi łaził i tym podobnych spraw. Osobiście nie potrafię tego jakoś sensownie wyjaśnić.

Mike, w sekcji specjalnej DVD jest wzmianka o charytatywnej organizacji AIC, zajmującej się pomocą dla dzieci, którą wspiera Ryan Peake wraz z żoną. Czy reszta zespołu też jest zaangażowana w działalność charytatywną?

Tak. Wszyscy wspieramy tę organizację. Wspieramy ją bardzo mocno, bo wiemy, że wszystkie pieniądze organizacja przeznacza na cele charytatywne. Mamy pewność, bo żona Ryana się wszystkim zajmuje. Sama płaci z własnych pieniędzy za bilety lotnicze i za hotele. Żadne pieniądze z organizacji nie idą na pokrycie takich wydatków. Wszystkie pieniądze, bądź to, co się za nie kupuje, trafiają bezpośrednio do dzieci. Jesteśmy bardzo szczęśliwi, że możemy brać w tym udział. Sam też zaczynam się oglądać za zaangażowaniem się w inne organizacje. Rozglądam się, aby się dowiedzieć, kto najbardziej potrzebuje pomocy i na kogo przeznaczyć pieniądze.

Oprócz tego, że jesteś muzykiem, jesteś także ojcem. Czy twoje dziecko lubi Nickelback?

Tak. (śmiech) Mój syn ma w tej chwili dwa lata i jest zmuszony do słuchania Nickelback przez cały czas. Dobrze się stało, że mamy już nagraną nową płytę, bo mieliśmy trochę dość słuchania "Silver Side Up". (śmiech) Kiedy idzie z nianią do jej domu, pierwsze co mówi to: Puść tatę! Zaraz! Ona chyba już dostała świra, bo musiała słuchać naszej płyt przez więcej niż rok. Mój syn właściwie jest też w części odpowiedzialny za wybór singla.

Taki syn jest dla ojca muzyka chyba największą nagrodą?

Owszem, jest. Ale wiesz, on nie słucha radia, nie ogląda MTV, ale doskonale wie, co mu się podoba. Teraz chce słuchać tylko "Someday". Żadnej innej piosenki z naszej nowej płyty, co jest bardzo fajne. Mam nadzieję, że ta piosenka spodoba się dzieciom na całym świecie.

Przekroczyłem nasz czas o parę minut, ale na szczęście udało mi się zadać wszystkie pytania. Może uda nam się pogawędzić dłużej, jeśli Nickelback zawita kiedyś do Polski.

Mam taką nadzieję. Bardzo chętnie przyjedziemy do Europy Środkowej na koncerty. Wiesz, my nie mamy tak długiej historii jak Europa, dlatego taka wyprawa jest dla nas tak bardzo interesująca.

No to być może do zobaczenia i dziękuję za rozmowę.

import rozrywka
Dowiedz się więcej na temat: YOU | DVD | Vancouver | szczęście | studia | wytwórnia | piosenka | piosenki | śmiech | Side
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy