Reklama

"Początek dłuższej wycieczki"

Ur to wspólny projekt Adama Burzyńskiego i Michała Kwiatkowskiego z Kazika Na Żywo oraz Jarka Polaka i Pawła Nazimka, na co dzień muzyków zespołu T. Love. W ten sposób postanowili stworzyć coś w rodzaju - jak sami to określili - porozumienia antyidoli ponad podziałami. Muzyka Ur mieści się w nurcie, który w pewnym przybliżeniu można ulokować pomiędzy twórczością Nicka Cave'a, Toma Waitsa i Lou Reeda. Nie bez wpływu pozostają oczywiście doświadczenia nabyte w ich macierzystych zespołach. O tym jak powstał zespół, o jego przyszłości i zagrożeniach, jakie niesie ze sobą polityka komercyjnych stacji radiowych, z Michałem "Kwiatkiem" Kwiatkowskim rozmawiał Konrad Sikora.

Na początek bardzo proste pytanie. Jak to się stało, że zaczęliście grać razem?

Kiedy już dojrzałem do decyzji o nagraniu swoich piosenek, stanąłem przed kolejną - czy nagrać większość ścieżek samemu, zapraszając różnych muzyków do konkretnych utworów, czy też założyć zespół, który pomógłby mi cały projekt udźwignąć. Nagrywając sam, nie byłbym uzależniony od rozkładu zajęć kolegów, ale też w wypadku jakichkolwiek wątpliwości, nie miałbym się kogo poradzić - a takiej stuprocentowej pewności co do własnej nieomylności na pewno nie mam. Wybrałem opcję zespołową - zaproszenie Burzy było oczywiste, przyjaźnimy się i gramy razem od kilkunastu lat. A że chciałem na tej płycie zagrać na gitarze, potrzebowałem dobrej sekcji - Nazim i Polak z T. Love'u byli pierwszymi, o których pomyślałem, i ku mojemu miłemu zaskoczeniu, zgodzili się mnie wesprzeć.

Reklama

Skąd wziął się pomysł na nazwę? To jakiś hołd dla Lecha Janerki?

Nie wiem, jak do tego podchodzą inni muzycy, ale dla mnie wymyślanie nazwy projektu to zmora największa - w tym wypadku chodziło o komunikat z jednej strony treściwy, z drugiej taki, który mógłby być kojarzony przede wszystkim z tym, a nie innym zespołem. Ur to miasto, z którego wyruszył Abraham, zapoczątkowując historię, która łączy lub dzieli ludzi aż po dziś - dla mnie Ur jest więc przede wszystkim symbolem początku, a ten zespół jest dla mnie początkiem nowej drogi, bez względu na to, jak się jego losy potoczą. O tym, że Janerka nagrał płytę pod takim tytułem, przypomniał mi Jarek Polak, ale zdążyłem się do tej nazwy przyzwyczaić i nie chciało mi się szukać dalej. A Lecha Janerkę bardzo szanuję za całokształt i jeśli ktoś odbiera tę nazwę jako hołd dla niego, niech tak będzie.

Jak przedstawia się podział ról w zespole?

Jest dosyć klarowny i ma dwie podstawowe przyczyny - pierwszą jest fakt, że wszystkie numery na tej płycie wyszły ode mnie. Oczywiście w trakcie pracy muzyka się zmieniała, na jej ostateczny kształt mieli wpływ wszyscy muzycy zespołu, ale pierwotne szkice były moje. A druga przyczyna to narzucony przez brak środków sposób nagrywania tej płyty. Polak i Nazim nagrywali sekcje sami, ja je najczęściej akceptowałem, rzadko prosiłem o zmiany. Burza zrealizował i wyprodukował całą resztę, też pod moim bardzo "nieinwazyjnym" nadzorem. Obyło się bez większych tarć, pracowaliśmy w przyjaznej atmosferze.

Jak długo pracowaliście nad tym materiałem?

Pierwszą próbę, na której mieliśmy się zorientować, czy granie w takim składzie ma jakikolwiek sens, zrobiliśmy w maju 1999 roku. Płyta ukazała się w grudniu 2001 roku. Sam materiał nie powstawał długo, najwięcej czasu "zżarło" nagrywanie - bas i bębny u Polaka, reszta w "Ztudiu". Ponieważ był to układ grzecznościowy, mogliśmy nagrywać wtedy, kiedy studio było wolne, a ponieważ wolne było rzadko, wszystko się strasznie wlokło.

Czy od razu narzuciliście sobie jakąś koncepcję, stylistykę, czy jest ona raczej dziełem przypadku, po prostu tak wyszło?

Już sam dobór muzyków i instrumentów wynikał z - może luźno sprecyzowanej - ale jednak koncepcji. Chciałem, żeby to była płyta rockowa, odwołująca się do tego wszystkiego, co było dla mnie w muzyce ważne, odkąd zacząłem jej słuchać bardziej świadomie. Stąd może bierze się takie archaiczne brzmienie - dużo gitar lekko przesterowanych, czasem jakiś Hammond czy saksofon - nic, czego nie można byłoby wykorzystać dwadzieścia, nawet trzydzieści lat temu.

Ostatnio w naszym kraju do łask znów wróciła muzyka gitarowa w różnych odmianach. Sukcesy odnoszą takie formacje, jak Ścianka, czy też Lenny Valentino. Czy wy też czujecie się częścią tego "nowego alternatywnego" ruchu?

Odkąd zaczęliśmy pracować nad Ur, właściwie przestałem słuchać muzyki - nie chciałem się niczym sugerować. Dlatego twórczość Ścianki nie jest mi znana, podobnie ma się rzecz z Lennym Valentino, ale zamierzam nadrobić tę dwuletnią zaległość i posłuchać, jak grają inni. Podejrzewam, że ta potrzeba gitarowego grania wynika z pewnego przesytu muzyką niegitarową, która panowała w ostatnich latach. Byłbym jednak ostrożny w głoszeniu "nowej alternatywnej gitarowej dobrej nowiny" - ja gram na gitarze, ktoś tam jeszcze gra na gitarze, ale to nie żaden ruch, tylko podobna reakcja na podobne bodźce odbierane z zewnątrz.

W materiałach "reklamujących" Ur znalazło się stwierdzenie, że w waszej muzyce można znaleźć wiele akcentów przypominających twórczość zespołów, w jakich gracie na co dzień. Ja w sumie ich zbyt wiele nie dostrzegam, choć na upartego coś by się znalazło. To przywoływanie nazw KNŻ i T. Love ma być "chwytem reklamowym", czy rzeczywiście tak jest?

O ile pamiętam, gdzieś tam pojawiło się zdanie, że w muzyce Ur słychać "ślady brzmieniowe" KNŻ i T. Love - to trochę słabsze określenie, niż "wiele akcentów". Są ludzie, którzy mówią, że połowa piosenek na płycie to T. Love, a druga - KNŻ. Ja tego tak nie słyszę - dla mnie jest to muzyka zupełnie różna od tego, co grają nasze zespoły macierzyste. Nie widziałbym sensu w nagrywaniu piosenek a la KNŻ, tyle że bez Kazika. Natomiast co do wzmiankowania o tym, że ten zespół tworzą ci, a nie inni muzycy... Fakt, że od strony wytwórni SP Records pojawiła się bardzo silna sugestia, żeby to zaakcentować.

Wkładka do płyty nie zawiera zbyt dużo informacji. Czy celowo zrezygnowaliście z książeczki np. dlatego, aby ludzie odwiedzali waszą internetową stronę?

Podejrzewam, że zadziałał mechanizm dokładnie odwrotny - ponieważ nie mieliśmy pieniędzy na jakąś strasznie "rozbudowaną" poligrafię, większość informacji musieliśmy umieścić na stronie.

Wydawcą płyty jest firma SP Records. Czy to był "jedyny i oczywisty" wybór, czy też rozważaliście możliwość wydania tego albumu gdzieś indziej? Jeśli nie, to dlaczego?

Tu małe sprostowanie - SP Records zajmuje się promocją i dystrybucją, natomiast płytę wydała firma E-Group. Przez dłuższy czas traktowałem SP Records jako ten jedyny i oczywisty wybór dla mnie, natomiast okazało się, że dla SP wybór Ur już wcale taki oczywisty nie był. Sławek Pietrzak zgodził się zająć dystrybucją płyty, pod warunkiem, że sam ją wydam. Miałem ogromne szczęście, że sprawą zainteresował się mój kolega, Piotr Domownik, zwany Domatorem, i postanowił, bardziej z ciekawości niż nieokiełznanej żądzy zysku, zaryzykować. Bez niego ta płyta nie ukazałby się nigdy. Innych firm nie brałem pod uwagę, bo nawet, gdyby któraś chciała to wydać, w co wątpię, wiązałoby się to z koniecznością pójścia na jakieś kompromisy dotyczące zawartości płyty, a na to nie mógłbym się zgodzić.

Wszyscy jesteście już uznanymi muzykami na naszej scenie. Czy to ułatwiło wam pracę nad albumem? Nie musicie się przecież obawiać o promocję, jak zupełnie debiutujące grupy.

Na pewno ułatwiło to pracę nad płytą - mając za sobą ileś tam lat grania o wiele szybciej znajduje się ?patent? na daną piosenkę. Natomiast nie ma to większego wpływu na to, jak ten album jest promowany. To wcale nie jest tak, że nasz udział w KNŻ-ecie czy T. Love gwarantuje nam nieograniczoną życzliwość i pomoc mediów. Czasem bywa przeciwnie - słyszałem opinie, że nagraliśmy tę płytę, żeby szybko zarobić parę złotych na boku, podpierając się nazwiskami. Bzdura - po pierwsze te nazwiska są znane nielicznym, po drugie każdy, kto uczciwie posłucha tej płyty, przyzna, że jej nagraniu z pewnością nie przyświecała mamona.

Teraz chyba pytanie najważniejsze. Ur to projekt jednorazowy, czy chcecie pod tym szyldem wydawać kolejne albumy?

Jak już mówiłem, jest do dla mnie początek jakiejś dłuższej wycieczki, bez względu na losy tej płyty. Kiedy człowiek zaczyna mówić, bardzo trudno go uciszyć. Nie wyobrażam sobie, żeby po tej płycie nie nagrać następnej - za bardzo się w to wciągnąłem, za bardzo spodobało mi się tworzenie płyty z perspektywy człowieka czuwającego nad całością, a nie tylko nad ścieżkami basu, jak w KNŻ. Natomiast nie wiem jeszcze, jaka będzie ta następna.

Często decyzję w przypadku takich ubocznych projektów podejmuje się analizując wyniki sprzedaży poprzedniego albumu. Od czego wy będziecie ewentualnie uzależniać waszą decyzję?

Z pewnością łatwiej będzie nagrać następną płytę, jeśli ta się sprzeda - chodzi o sprawy czysto techniczne, jak np. wynajęcie studia, pokrycie kosztów poligrafii itd. Jeśli nie będzie na to pieniędzy ze sprzedaży płyty, będę musiał je zarobić w jakiś inny sposób, co na pewno opóźni pracę nad następną, ale w żadnym stopniu nie wpłynie na decyzję o kontynuacji. Jestem bardzo uparty i trudno mnie odciągnąć od raz podjętego zamierzenia.

Czy jest szansa, że Ur odbędzie jakąś większą trasę koncertową? Jak przedstawia się wasz repertuar koncertowy?

Jeśli chodzi o trasę takiego rodzaju, jaką zagrał np. Kult, to oczywiście na to szansy nie ma. Natomiast jesteśmy otwarci na wszelkie propozycje grania klubowego. Na koncertach gramy cały materiał z płyty, plus parę nowych piosenek, ze dwa covery. Brzmi to surowiej niż na płycie, bardziej garażowo. W koncertowym wydaniu Ur zabrakło Burzy, który jest bardzo zajęty pracą w studiu i nie znalazł czasu na koncerty. Zastąpił go Wojtek Jabłoński.

Przeszło wam kiedyś przez myśl, że Ur może stać się równie, albo nawet popularniejszy niż wasze zespoły? Co by się wtedy wydarzyło? A może jest wam to po prostu obojętne?

Na razie nam to nie grozi - T. Love i KNŻ pracowały wiele lat na swój obecny status. Gdyby Ur był zespołem zapodającym muzykę lekką, łatwą i przyjemną, najlepiej jeszcze z dudami, skrzypcami i bałałajką, to może na jeden sezon zrobiłby się wokół nas szum, ale tak nie jest, więc i problemu nie ma. A czy to jest obojętne? Skłamałbym, mówiąc, że tak. Każdy, kto zajmuje się jakąkolwiek twórczością, czuje się lepiej, kiedy jego działania cieszą się uznaniem, niż kiedy nie spojrzy na nie nawet pies z kulawą nogą.

Czy na naszym rynku muzycznym jest obecnie w stanie zadebiutować jakiś zespół, który przetrwa jakieś 15 lat i będzie miał taką renomę jak dzisiejsze "supergwiazdy", typu Kult, T. Love itp.

Jest to możliwe zawsze i na każdym rynku, pod warunkiem, że przez te 15 lat zespół będzie serwował słuchaczowi rzeczy ciekawe, i zachowa wobec niego elementarną uczciwość, zakazującą wpychania odbiorcy tego samego towaru, tyle, że pakowanego inaczej.

Niedawno głośno było o bojkocie artystów biorących udział w kampanii reklamowej RMF FM przez Radio Zet. Co na ten temat sądzicie?

Mnie reakcja Radia Zet nie dziwi. Jeśli jakiś muzyk oddaje swoją twarz na usługi konkretnej stacji radiowej, a nie słuchacza jako takiego, nie może mieć pretensji o to, że inne stacje zrezygnują z korzystania z jego usług. Bo to jest przecież relacja czysto handlowa - czasy, w których DJ-e "odkrywali" zespoły i promowali je, czasem wbrew naciskom szefów, dawno już minęły. Dziś panuje zasada - muzyku, nagraj ładną, tekstowo nieszkodliwą piosnkę, której ludzie chętnie słuchaliby w naszym radiu, a my będziemy ją puszczać. Tylko broń Boże nie mów słuchaczom o rzeczach ponurych, bo oni wtedy wyłączą radio, albo, co gorsza, przerzucą kanał na konkurencję. Jeśli więc ktoś idzie na taki handlowy układ, powinien respektować zasady jego funkcjonowania.

Piosenki Ur raczej nie mają szans na to, aby trafić na antenę komercyjnych stacji. Zagrać ją mogą jakieś rozgłośnie lokalne, no i Radiostacja... Czy to nie za mało? Takiego Enrique Iglesiasa grają wszyscy...

Żeby trafić na antenę Zetki czy RMF-u, musiałbym podpisać się pod taką handlową filozofią, o jakiej mówiłem, a to nie wchodzi w grę. Oczywiście, wiem, że w obu tych stacjach pojawia się Kult, pojawia się T. Love, ale jestem przekonany, że gdyby te zespoły z tymi samymi piosenkami powstały dziś, nie miałyby tam szans. A że Enrique jest wszędzie? Owszem, taka jest polityka komercyjnych nadawców - "musimy puszczać to, czego ludzie chcą". Skończy się to tym, że stopniowo ogłupiając słuchacza, nadawcy będą musieli coraz bardziej obniżać poprzeczkę, aż wreszcie, zgrzytając zębami, zaczną puszczać popłuczyny po disco-polo - wszystko w imię zysków. A czym się kończy twórczość podporządkowana zyskom, widać najlepiej na przykładzie polskiego kina ostatniej dekady. Bo w tym całym zachłyśnięciu się naszym, pożal się Boże, kapitalizmem, ludzie zapomnieli o tym, że na sztuce można czasem, przy okazji zarobić, a nie zarabia się, przy okazji czasem robiąc sztukę.

Jako artyści żyjący ze swojej muzyki na pewno interesujecie się tym, co się z nią dzieje. Jaka jest Towja opinia na temat plików mp3? Jesteś za czy przeciw?

Mp3 sprawia, że poszerza się krąg odbiorców o tych, którzy nie wydaliby pieniędzy na płytę, ale chcą wiedzieć, co się dzieje. Taki człowiek może na przykład przyjść na koncert zespołu, albo polecić płytę swoim znajomym. Z tej perspektywy jest to rola pozytywna. Myślę, że jeśli komuś zależy na kapeli, to i tak kupi jej płytę, bo płyta to nie tylko krążek zawierający dźwięki, ale też okładka, zdjęcia itd. Z drugiej strony, pewnie już można taką okładkę ściągnąć z Internetu - trudno... Może to początek powrotu do sytuacji, kiedy muzycy żyli z koncertów i nie zajmowali pierwszych miejsc na listach najbogatszych ludzi świata. To było zdrowsze, bo jest coś bardzo niezdrowego w tym, że w pewnym momencie gwiazdy rocka zaczęły pełnić rolę wyroczni. Świat zachłystuje się d**ą Madonny, a ma w d**ie filozofów. Dla mnie to poważne zachwianie proporcji.

Dziękuję za rozmowę.

import rozrywka
Dowiedz się więcej na temat: na żywo | polityka | twórczość | radio | muzycy | muzyka | wycieczki
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy