"Muzyka to jedna z najgroźniejszych chorób"
Maciej Łyszkiewicz to znacząca postać istniejącej w latach 80. tzw. trójmiejskiej sceny alternatywnej. Wokalista, klawiszowiec i kompozytor, lider grupy No Limits, z którą nagrał dwie płyty. Niestety, bardziej doceniono je poza granicami Polski, a jako że na początku lat 90. zaczęły się ciężkie czasy dla rynku muzycznego w Polsce, No Limits po cichu zniknął ze sceny w połowie poprzedniej dekady. W 2001 roku Maciej Łyszkiewicz reaktywował No Limits. Co najważniejsze, zespół zamierza wydać płytę z zupełnie nowym materiałem.
Na tym bynajmniej działalność lidera No Limits się nie kończy. Jest on również kompozytorem muzyki dla zespołu Leszcze, założonego wspólnie z inną legendą trójmiejskiej sceny alternatywnej, Maciejem Bednarkiem. Grupa nagrodzona została podczas festiwalu w Opolu w 2001 roku, a w czerwcu wydała swą drugą płytę "Ta dziewczyna". Łyszkiewicz bierze również udział w komponowaniu materiału na płytę reaktywowanej w 2002 roku innej legendy trójmiejskiej alternatywy, grupy Marilyn Monroe.
Z Maciejem Łyszkiewiczem o jego bogatych planach muzycznych rozmawiał Lesław Dutkowski.
W 2000 roku ogłosiłeś powrót No Limits. Od tego momentu minęło trochę czasu i chciałbym się dowiedzieć, co zespół w tym okresie zrobił? Wiem, że nagraliście jakieś piosenki. Co się z nimi stanie?
Jeżeli chodzi o 2000 rok, kiedy zaczęliśmy przymiarki do pisania nowego materiału, faktycznie minęło trochę czasu. Niestety, jest to trochę też winą tego, że każdy z nas brał udział w różnych innych projektach muzycznych, w moim przypadku był to debiutancki album zespołu Leszcze. Moi koledzy działali jeszcze gdzieś indziej, pojawiali się na przykład na składankach quot;Klubokawiarnia", które ukazały się na rynku w zeszłym roku. Czas mijał i mijał, aż w końcu stwierdziliśmy, że już jest tak późno, iż musimy się zabrać do roboty. Od tej pory zaczęliśmy intensywnie grać próby. Próbowanie dotyczy też nowych ludzi, bo skład będzie diametralnie odbiegał od tego, co było na pierwszych dwóch płytach No Limits.
W takim razie przedstaw muzyków, którzy oprócz ciebie wchodzą obecnie w skład zespołu No Limits.
W skład grupy wchodzą cztery osoby: Marcin Majkowski na bębnach, Elvis, czyli inżynier Woźniak, na gitarze basowej, na gitarze Bromba, słynny człowiek z restauracji "Gringo", i ja na klawiszach Hammonda i elektrycznym pianinie. Pozostałe osoby, które będą występować w zespole, czyli wokaliści i ci, którzy mają nagrywać rozmaite smaki instrumentalne, np. trąbki, saksofony, puzony, będą tylko i wyłącznie pracowali z nami jako muzycy sesyjni. My będziemy decydowali o kształcie muzyki, którą będziemy tworzyć.
No Limits ma na koncie do tej pory dwie płyty - "No Movie Soundtrack" i "The Worst Of No Limits". Zostały one wydane jakiś czas temu i obecnie jest je trudno zdobyć. Istnieje szansa, że zostaną wznowione?
W tej chwili sytuacja wygląda tak, że kilkakrotnie prowadziliśmy rozmowy, między innymi z Pomatonem, w sprawie wydania płyt No Limits w ramach kolekcji "Złotych Przebojów", w której ukazywali się najbardziej popularni polscy wykonawcy powojenni. Na razie te rozmowy zostały zawieszone. W międzyczasie zgłosiło się do nas wydawnictwo, które było zainteresowane wydaniem naszych piosenek z pewnym wokalistą, z którym pracowaliśmy w latach 90. w Trójmieście. Dylemat nasz jest taki, zastanawiamy się, czy lepiej jest, by najpierw pojawiła się płyta, która będzie składanką z dwóch pierwszych albumów, czy też lepiej będzie rozpocząć od wydania nowego materiału, szczególnie, że stylistycznie będzie on odbiegał od tego, co się działo z No Limits na tych dwóch pierwszych płytach.
Skoro już poruszyłeś temat nowego materiału, to powiedz w takim razie, jak stylistycznie będzie się on przedstawiał? Co nowego możemy się spodziewać w porównaniu do dwóch poprzednich płyt?
Na pewno nową rzeczą, wyróżniającą No Limits, będzie nowa sekcja rytmiczna. Perkusista i basista są na tyle specyficznymi i oryginalnymi osobowościami muzycznymi, że nadali zespołowi odmienny charakter. Pierwsze płyty No Limits były osadzone w klimacie takim, jaki gra się chętnie teraz. Można powiedzieć, że było to coś pomiędzy popem a acid jazzem. Graliśmy na początku lat 90., kiedy w Anglii i Belgii szerzyła się plaga pod nazwą Brand New Heavies, Incognito i tak dalej. U nas w Polsce takie pozytywne wibracje nie były nawet w najśmielszych planach i one zaczęły się pojawiać dopiero kilka lat później, niż ukazały się nasze dwie pierwsze płyty. Zawsze mnie to bardzo dziwiło, że żadna z naszych piosenek nigdzie się nie pojawiła, nikt też nie zwrócił się do nas z pytaniem, czy nie chcielibyśmy pojawić się na płycie "Pozytwne wibracje", chociaż byliśmy chyba najbardziej acidową kapelą z wszystkich jakie się pojawiły.
W tej chwili zastanawiamy się poważnie nad tym, czy ten nowy materiał nie będzie zaskoczeniem dla wszystkich, którzy słuchali z przyjemnością No Limits, ponieważ będzie to trochę inna, taka bardziej pulsacyjna muzyka, bliska transowi i muzyce z lat 70. Do tego dojdą stare brzmienia. Mamy oryginalne stare instrumenty, żeby nie było już tych wszystkich współczesnych mistyfikacji, czyli jak gramy tak, jak organy Hammonda, to znaczy, że używamy prawdziwych organów Hammonda, piana Fendera, również oryginalnego, a nie jakiegoś japońskiego klawisza, są też Moogi i tak dalej. Staramy się, na ile jest to możliwe w dzisiejszych czasach, nie oszukiwać tych, którzy słuchają muzyki. (śmiech)
No Limits koncertował jakiś czas, a potem nagle zawiesił działalność. Jest to dość zaskakujące, bo zespół zaistniał też poza Polską, by wspomnieć chociażby teledysk, który swego czasu był emitowany w MTV, czy programy o No Limits w niemieckiej telewizji. Co właściwie spowodowało to, że zespół umarł naturalną śmiercią?
Wydaje mi się, że były dwie tego przyczyny. Po pierwsze, liczba muzyków grających w tamtych czasach w zespole dochodziła do dwunastu osób. W trudnych ekonomicznie czasach istnienie tak licznego zespołu było nierealne. Po drugie, była to też kwestia takiego bicia w mur. Byliśmy zespołem, który funkcjonował tutaj, a był bardzo dobrze przyjmowany poza granicami kraju. Jako ciekawostkę powiem, że grupa cieszyła się popularnością w Gujanie Francuskiej, w której nasze latynoskie kawałki regularnie były obecne na listach przebojów.
Jak do tego doszło?
Okazało się, że pewien obywatel francuski przebywając w Polsce znalazł sobie kilka płyt, między innymi Stanisława Sojkę i naszą, i przekazał swoim znajomym w tamtejszych rozgłośniach radiowych. Sam zresztą też w takiej pracował. To chyba jedyny polski zespół, który tak daleko dotarł. Natomiast co do poprzedniego pytania, repertuar nasz był anglojęzyczny i z tego powodu zespół miał problemy z funkcjonowaniem w mediach. Mówiono nam, iż powinniśmy śpiewać po polsku, bo po 1989 roku powstała cała masa zespołów, które śpiewały po polsku. W Trójmieście zaś Garden Party, Golden Life i tak dalej, śpiewali po angielsku. Był to jakiś taki przejaw związku z Zachodem i niewątpliwie ułatwianie sobie pracy, bo śpiewanie w języku angielskim jest jakąś tam formą ułatwienia sobie komunikacji. Zespół No Limits funkcjonował w pewnym gronie ludzi, nie był to zespół znany w świadomości wszystkich Polaków, a tylko w gronie 10-20 procent ludzi, którzy tego słuchali, akceptowali to. Zobaczymy, jak będzie z nową płytą.
Czy będą koncerty promujące nową płytę No Limits?
Tak. Na pewno będziemy korzystali z uprzejmości naszych przyjaciół, którzy prowadzą w Gdyni i w Warszawie dwie wspaniałe knajpy: "Klubokawiarnie", kultowe już zresztą miejsca. Na pewno tam, i w Gdyni, i w Warszawie, będziemy grać w najbliższym czasie. Później czekamy na jakieś propozycje i podejrzewam, że płyta i teledysk, do którego realizacji się przygotowujemy, będą też istotnym elementem promocyjnym. Teledysk zawsze był i jest ważny w sensie połączenia obrazu z muzyką.
Możesz zdradzić jakieś szczegóły dotyczące tego wideoklipu? Jest już scenariusz, reżyser?
Scenariusz jest na razie opatrzony znakiem niedostępności. Boję się tylko, żeby nasza koncepcja nie została poddana cenzurze, która tak naprawdę istnieje w polskich mediach. Jest wiele nacisków, z wielu źródeł państwowych, kościelnych i tak dalej, dotyczących puszczania i nie puszczania pewnych rzeczy. To taka tajemnica poliszynela. To są dla mnie trochę dziwne rzeczy, ale nie mniej jednak tak to funkcjonuje. Teledysk będzie robiony najprawdopodobniej przez jednego z niezależnych twórców z Trójmiasta, Oskara Kaszyckiego, który działa w jednej z popularnych grup offowych. 15 maja odbyła się w Gdańsku premiera jego filmu, w którym w jednej z głównych ról występuje Bogusław Linda. Takie kino niezależne z Bogusławem Lindą. Na planie pojawia się również Tymon Tymański i wiele, wiele innych osób, a jedna z piosenek mojego autorstwa, z repertuaru zespołu Leszcze, jest wykorzystana w tym filmie. Oskar prawdopodobnie będzie reżyserem naszego klipu.
Przejdźmy teraz do pytań związanych z zespołem Marilyn Monroe. Ten zespół też od jakiegoś czasu jest na liście twoich zajęć, z tym, że kojarzony był głównie z Maćkiem Bednarkiem. Jak to się stało, że nagle ty stałeś się częścią tego projektu?
Maciek Bednarek jest to taka postać, z którą równie dużo mnie łączy, co dzieli. Uczyliśmy się w tym samym liceum, on był trochę ode mnie starszy i zawsze patrzył na mnie jak na młodszego brata. Twierdził, że moje życie i moje działania przypominają mu to, co on robił wcześniej. Być może tak jest. Natomiast tak się złożyło, że wiele razy nasze muzyczne drogi gdzieś tam się ze sobą stykały. Ja w czasach, kiedy Marylin Monroe z Maćkiem Bednarkiem w składzie grało na trójmiejskich scenach, na koncertach w całej Polsce, zaczynałem granie z No Limits. Oni byli już funkcjonującą kapelą, a my beniaminkiem, stawialiśmy pierwsze kroki. Później Maciek wycofał się z pracy z Marilyn Monroe, jak gdyby zostawił swoje dziecko, podobnie jak ja postąpiłem z Leszczami parę lat później.
Po wielu latach przerwy w zeszłym roku ukazał się album "Legendarna grupa Marilyn Monroe", której pomysłodawcą był Maciek. On stwierdził, że trzeba to zrobić gwoli sprawiedliwości i na tej płycie znalazły się stare studyjne piosenki Marilyn Monroe, jak również kilka piosenek z koncertu, bodajże w Riwierze, sprzed wielu lat. Chłopcy chyba podbudowani tym, że ta płyta w ogóle pojawiła się, postanowili skorzystać z propozycji zagrania kilku koncertów, które odbyły się w Trójmieście. Ponieważ klawiszowiec, który z nimi nagrywał płytę, był muzykiem sesyjnym, stwierdzili, że znają mnie od tylu lat, na tyle wierzą w moje możliwości muzyczne, że zaproponowali mi współpracę, polegającą na zagraniu z nimi tych koncertów. A po tych dwóch koncertach reakcja publiczności była na tyle spontaniczna - bo Marilyn Monroe to zawsze był zespół, który robił duży show i faktycznie był owiany nutką legendy z powodu ekscesów scenicznych i pozascenicznych - że zostałem przez nich wciągnięty, złożyli mi propozycję grania z nimi, co sprawiło mi wielką radość. Było to jakby spełnienie mojego marzenia jeszcze z czasów licealnych. W tej chwili chłopaki pod wpływem pozytywnych przyjęć koncertów zabierają się, wraz z moją skromną osobą, do nagrywania nowych piosenek.
Przyszłość Marilyn Monroe rysuje się chyba w jasnych kolorach, skoro członkowie zespołu zjechali do Polski z różnych stron świata, aby grać?
Tak się złożyło, że Polak to wieczny tułacz, więc oni byli również w bardzo różnych miejscach na świecie. Basista Leszek Ślazyk spędził kilka lat w Chinach, pracując i śledząc z zainteresowaniem kulturę azjatycką. Z kolei perkusista Karol Krzymiński pracował naukowo w Stanach Zjednoczonych, ponieważ jest to znany tutaj w Trójmieście doktor chemii.
Wszyscy zjechali się na przełomie 2001 i 2002 roku, i w przeciągu paru miesięcy powstał plan grania koncertów i realizacji płyty.
Maciek Bednarek miał przed laty różne pomysły dotyczące koncertów Marilyn Monroe. Chciał między innymi grać papierowymi gitarami, obrzucać się ciastkami na scenie. Wiesz może, jak będą wyglądać kolejne koncerty Marilyn Monroe, będzie to taki beztroski performance, z różnymi ciekawymi elementami?
Słyszałem o koncertach, na których koledzy wychodzili ubrani tylko częściowo i na przykład prezentowali swoją zgoła nieimponującą muskulaturę i tak dalej. Podejrzewam, że w większości przypadków była to kwestia chwili. Zdarzało im się na scenach również niszczyć gitary, czego bardzo żałowali, bo na początku lat 90. był jednak problem z instrumentami. (śmiech) Z tego mogło wynikać na przykład zawieszenie działalności przez Marilyn Monroe, bo zniszczyli wszystkie instrumenty na jednym z koncertów. (śmiech) Żartuję oczywiście. W tej chwili jest tak, że pracujemy nad warstwą muzyczną. Ja będę się starał wzbogacić jakoś to brzmienie. Zaś co do koncertów, podejrzewam, że jest to osobny temat, na który będziemy rozmawiali, gdy już będzie gotowy cały materiał i wiedząc, czym to się je. Pomysłów mają bardzo dużo. Są to bardzo fajni ludzie, obdarzeni olbrzymim poczuciem humoru i mam nadzieję pracować z nimi jak najdłużej.
Teraz czas na pytania o twoje, jak sam powiedziałeś, dziecko, czyli o zespół Leszcze. W tej grupie po raz kolejny skrzyżowała się twoja muzyczna droga i Maćka Bednarka. Z Leszczami już jednak nie grasz, zajmujesz się tylko komponowaniem muzyki dla nich. Czy ty i Maciek Bednarek w przeszłości bywaliście na dansingach, że jesteście tak zafascynowani tym elementem naszej kultury lat minionych?
U nas ta fascynacja wynikała przed wszystkim z tego, że mieszkaliśmy w Gdyni, która jest portowym miastem i w latach 70. była takim oknem na świat naszego biednego kraju, w którym działo się raz lepiej, raz gorzej. Tutaj był zawsze dostęp do muzyki z racji statków, portów, promów, które pływały za granicę. Marynarze pływali do krajów skandynawskich, Niemiec. Wraz ze statkami przypływała do Polski nowa muzyka, naprawdę mnóstwo nowej muzyki, która funkcjonowała wtedy w radiu, trafiała tam przez nasze ręce albo przez ręce innych osób z Trójmiasta. Zbierało się je, a następnie przekazywało radiowcom, dziennikarzom prasowym. Wówczas jeszcze nie było Internetu. (śmiech) I ta Gdynia miała wtedy taki charakter portowo-rozrywkowy, to znaczy było tu stosunkowo dużo restauracji, kawiarni, była słynna "Róża wiatrów", była "Panorama". To były miejsca, w których obowiązkowo grały zespoły, w których siedzieli przy jednym stoliku cinkciarze, milicjanci, prostytutki, jak również muzycy. Ten świat się tak bardzo nie zmienił tylko nazwy instytucji się trochę pozmieniały. Mamy z Maćkiem dość miłe wspomnienia z tamtych czasów plus jeszcze kino, które zawsze nas fascynowało, polskie kino z lat 60., 70. Wszystko to się na tę naszą fascynację złożyło.
Leszcze to twój kolejny wyjątkowy zespół, bo stara się - podobnie jak No Limits - unikać sztucznych brzmień, sztucznych instrumentów. Czy przyjęliście taką koncepcję, że będziecie działali wbrew temu, co obecnie obowiązuje w muzyce, czyli brzmieniom komputerowym, czy też chcecie przypomnieć ludziom, jak brzmią prawdziwe instrumenty, na przykład organy Hammonda?
My nie traktujemy muzyki jak jakiegoś skansenu, z którego wyciągamy różne rzeczy. Ja pewien czas po tym, kiedy przestałem grać z No Limits, spędziłem sporo czasu w studiu Modern Sound, z którego wywodzi się wielu fantastycznych realizatorów, by wspomnieć choćby Adasia Toczko, Tomka Bonarowskiego, Jarogniewa Milewskiego, Maćka Bogusławsklego, całe morze naprawdę świetnych producentów i realizatorów, do dziś funkcjonujących z powodzeniem. Ja jak gdyby w spadku po nich odziedziczyłem na kilka lat studio Modern Sound i tam starałem się nauczyć różnych rzeczy. Spędziłem mnóstwo czasu pracując przy komputerze. Później zaczęła się ta cała mitomańska era clubbingu, era DJ-ów, którzy rzekomo tworzą muzykę. Było to dla mnie trochę rozczulające, bo prawdę mówiąc zrobienie takiego utworu na przykład techno, opartego na jakichś syntetycznych brzmieniach, jakichś beatach, jest naprawdę kwestią dwukrotnej długości czasu jego trwania. Nagranie takiej płyty w studiu, podejrzewam, że nie zajęłoby mi więcej niż kilka godzin. Stwierdziłem, że jeśli będę używał takich rzeczy elektronicznych, to jak gdyby z góry spiszę się na straty. To znaczy powiem sobie, że jestem cienki, bo nie potrafię grać normalnie, nie potrafię grać na żywo, akustycznie i tak dalej. (śmiech)
W tej chwili jest tak, jak w piosence Jerzego Stuhra &Śpiewać każdy może", - tworzyć muzykę każdy może, jeden lepiej, drugi trochę gorzej. Problem polega na tym, że ci, którzy trochę gorzej funkcjonują również jako gwiazdy, przyjeżdżają z całego świata do Polski na koncerty. Każde czasy mają jakieś swoje pomyłki i za parę lat to wszystko będzie traktowane z przymrużeniem oka, jak fryzury new romantic.
Teraz trochę z innej beczki. Leszcze przygotowywały muzykę do przedstawienia w Teatrze Wybrzeże, do spektaklu "Egzekutor". Czy coś z tego wyniknęło?
Tak, wyniknęło przede wszystkim to, że mieliśmy możliwość grania fajnego materiału muzycznego, który nagrywaliśmy nad jeziorem na Kociewiu, niedaleko Gdańska, w takim pięknym miejscu, pełnym romantyki, ryb, ciszy i spokoju. Tam właśnie powstał ten materiał, czyli ponad pół godziny muzyki. Przedstawienie grano długo w gdańskim Teatrze Wybrzeże, na scenie kameralnej w Sopocie. Mieliśmy okazję zaistnieć jako zespół pracujący nad muzyką teatralną. Autorem muzyki byłem ja, a wykonywały ją Leszcze. Tytułowa piosenka, "Egzekutor", jest potencjalnie jednym z singli, które się pojawią na nowej płycie. Póki nie ma w całości nowej płyty Leszczy, jeśli ktoś chciałby posłuchać czegoś więcej, musi koniecznie udać się na to przedstawienie.
Skoro poruszyłeś temat nowej płyty Leszczy, to może powiesz coś więcej o jej zawartości muzycznej? Co będzie innego, zaskakującego, poza tą tęsknotą za dansingami?
Ta płyta różni się dość istotnie od albumu "Wolne miasto dancing". Przede wszystkim na tej pierwszej płycie napisałem kilkanaście piosenek, które były osadzone w klimatach dansingowym, ale były przeznaczone dla różnych wokalistów. Pojawia się kilka osób, które śpiewają. Nie ma takiej jednolitości, jakiejś uniformizacji stylistycznej. Tam śpiewa i Maciek Miecznikowski, obecny wokalista Leszczy, i Larry Ugwu, który śpiewa piosenkę "Irena", w kilku numerach pojawia się ukraiński gitarzysta Wołodia, który jest znanym muzykiem ulicznym grającym w Trójmieście, gra Mikołaj Trzaska na saksofonie. Natomiast na nowej płycie skład jest ustalony, gra sześciu muzyków z Maćkiem Miecznikowskim na wokalu. Gościnnie pojawiają się dwaj muzycy, którzy grają na trąbce i na saksofonie. Jednym z nich jest Adam Wentz z zespołu Walk Away. Materiał jest jednak nie tak dancingowy jak na pierwszej płycie. Jest to takie trochę ewoluowanie może w stronę folkloru miejskiego. Materiał idzie chyba bardziej w stronę popu, tak mi się przynajmniej wydaje. Nie jest to materiał na wskroś dancingowy i płyta nie będzie miała w tytule niczego związanego z dansingiem.
Maciek Bednarek jest częścią Leszczy, a jak wiadomo, ma on głowę pełną pomysłów, można się więc chyba spodziewać, że koncerty zespołu będą bardziej performancem, niż tradycyjnym rockowym występem?
Z Mackiem Bednarkiem jest podobna sytuacja jak ze mną, to znaczy po nagraniu pierwszej płyty, parę miesięcy później, zrezygnował on z grania z Leszczami, a po pół roku z kolei ja zrezygnowałem, aby znowu robić kolejne rzeczy bez żadnych zobowiązań. (śmiech) Zresztą planujemy i przygotowujemy różne inne projekty, które mamy w głowach. Pierwszy wizerunek Leszczy to był wizerunek zespołu dansingowego. Założeniem koncertowym było granie w trzech setach przedzielonych występami iluzjonisty i striptizerki. To taki typowy zestaw dansingowy, który, niestety, nie jest do przeprowadzenia na wolnym powietrzu. Chodzi mi oczywiście o węże, które uciekają iluzjoniście i króliczki, które uciekają z kolei striptizerce. (śmiech) Na świeżym powietrzu nie możemy w całości dawać takiego show, natomiast w klubach, jeśli będzie taka możliwość, to bardzo chętnie. Tak wyglądają koncerty zespołu Leszcze. Oczywiście Maciek Miecznikowski czaruje publiczność swoim wielkim głosem i niebanalnym poczuciem humoru.
A co z planem dodania sześciopaku piwa jako gadżetu promocyjnego do płyty Leszczy? Czy to się kiedyś da zrealizować?
Prawdę mówiąc zastanawialiśmy się nad tym, żeby może odejść trochę od piwa. Myśleliśmy, czy nie związać się z jakąś firmą produkującą ryby i zrobić tak, by nowa płyta Leszczy miała zapach ryb. Nie wiemy tylko, na ile to promocyjnie zadziała zarówno na odbiorców, jak i sprzedawców, którzy prowadzą sklepy płytowe. (śmiech)
Wspomniałeś, że masz w głowie także inne projekty. Przed laty zrobiłeś coś takiego jak Double Swing. Czy jest szansa, kiedyś powrócisz do tego pomysłu? Z tego, co wiem, ten materiał ukazał się tylko na kasecie.
Tylko i wyłącznie na kasetach, a jedna piosenka ukazała się na płycie, na której zamieszczono wszystkie piosenki zwycięzców "Muzycznej jedynki", programu muzycznego w TVP 1. I to w zasadzie tyle, jeśli chodzi o Double Swing. Powstały jeszcze trzy teledyski i zespół Double Swing zakończył swoją działalność po zagraniu kilku koncertów. Natomiast z Marcinem Iszorą, który grał w Double Swing i który wcześniej śpiewał jedną piosenkę z No Limits, przymierzamy się do nagrania na jesień tego roku płyty z bossa-novami. Mają to być takie nagrania pod romantyczne kolacje we dwoje.
A co z muzyką do przedstawień teatralnych? W tym się przez jakiś czas specjalizowałeś, gdy nie grałeś w zespołach.
Miałem przyjemność przez kilka lat robić coś takiego. Jeśli mogę powiedzieć, że jestem z czegoś dumny, że coś sprawiło mi wielką przyjemność, to z faktu, że mogłem poznać wiele interesujących osobowości. Na mojej drodze życiowej spotkałem Agnieszkę Osiecką, która napisała dla mnie kilka tekstów przed śmiercią, Zygmunta Koniecznego, Jana Kantego Pawluśkiewicza, Jerzego Satanowskiego, wielkie fascynujące osobowości zarówno muzyczne, jak i literackie. Jest się z czego cieszyć. Mam nadzieję, że jeszcze czeka mnie wiele mozolnych, ale niezwykle przyjemnych godzin pracy, spędzonych z wybitnymi twórcami.
Robiłem muzykę do spektakli, ale również zajmowałem się robieniem aranżacji muzyki wyżej wymienionych kompozytorów i mam nadzieję, że jakoś się obroniłem i z przyjemnością działałbym w tej sferze muzycznej, jeśli tylko będą takie propozycje i jeżeli czas mi pozwoli, a obawiam się, że ten rok ze względu na No Limits, Leszcze i ten projekt latynoski, będzie dosyć trudny. A w planach mam jeszcze nagranie płyty z piosenkami mojego nieżyjącego kuzyna Bogdana Łyszkiewicza. Przygotowujemy się do nagrania płyty, na której piosenki Bogdana będą śpiewane przez różnych wykonawców, ponieważ cieszył się on przyjaźnią wielu muzyków z całej Polski. Chciałbym nagrać ten album, bo też miałem przyjemność robić dla niego, na jedną z jego płyt, aranżacje orkiestry smyczkowej. Dochód z tej płyty będzie przeznaczony dla ofiar wypadków samochodowych. W tej chwili prowadzimy rozmowy z firmami ubezpieczeniowymi, które są zainteresowane jakimś wspomożeniem finansowym realizacji i promowania płyty, żeby jak najwięcej pieniędzy można było przekazać dla osób poszkodowanych w wyniku wypadków samochodowych. Jest to plan, który mam nadzieję jeszcze w tym roku zrealizujemy.
Powróciły grupy No Limits i Marilyn Monroe. Czy to znak, że zespoły tworzące kiedyś trójmiejską scenę alternatywną będą się seryjnie reaktywować, czy ta scena ożyje ponownie, na taką skalę, jak kiedyś?
Trójmiejska scena alternatywna funkcjonowała przez kilka lat dzięki między innymi pracy Waldka Rusieckiego, jak również wielu, wielu innych osób. Zespoły po kilku latach grania zniechęcone jakoś taką blokadą ze strony mediów państwowych, które niechętnie puszczały zespoły z trójmiejskiej sceny muzycznej, rezygnowały z dalszego działania. Padał zespół za zespołem, a muzycy zajmowali się szukaniem pracy, wyjeżdżali z kraju. Muzyka to jednak jedna z najgroźniejszych chorób, bo u niej te cykle powrotu zdarzają się co kilka lat i są nieuchronne. To znaczy, jeżeli kiedykolwiek się grało i miało się coś wspólnego z muzyką, później zawsze gdzieś w głębi serca trzyma się tę chęć powrotu, chęć robienia tego dalej. Wydaje mi się, że każdy z nas, kto dotknął instrumentu muzycznego, ma szansę i zawsze ma w zamierzeniach to, aby zajmować się muzyką. Stąd te powroty i sądzę, że jest to wytłumaczalne i trzeba nam to wybaczyć. (śmiech)
Dziękuję bardzo za rozmowę.
(fot. Andrzej Belczak; zdjęcia dzięki uprzejmości vipnews.pl)