Reklama

"Muszę być muzykiem i turystą"

Kiedy w czerwcu 2003 roku Steve Hackett, podczas swojej pierwszej wizyty w Polsce, obiecywał w rozmowie z nami, że bardzo chciałby ponownie przyjechać do naszego kraju, mało kto chyba wierzył, że stanie się to zaledwie kilka miesięcy później. Do Krakowa artysta przyjechał już z całym zespołem i zagrał 14 listopada rockowy koncert, z freejazzowymi wstawkami i licznymi improwizacjami. Na bis usłyszeliśmy między innymi "In Memoriam". Nie zabrakło oczywiście nagrań z repertuaru Genesis. Koncert w krakowskiej Hali Wisły kończył europejskie tournee Steve'a, promujące album "To Watch The Storms". Na kilka godzin przed występem artysta spotkał się z polskimi dziennikarzami w hotelu Novotel. Lesław Dutkowski był wśród nich.

Steve, jesteś po raz drugi w ciągu roku w Polsce. W czerwcu spędziłeś trzy dni w Warszawie, zagrałeś akustyczny koncert, podczas którego towarzyszył ci na klawiszach Roger King, inżynier dźwięku płyty "To Watch The Storms". Teraz jesteś drugi dzień w Krakowie, już z całym zespołem. Spotykałeś się z fanami, rozmawiałeś, zwiedzałeś. Jak porównałbyś obie wizyty?

Ponownie spotkałem wielu miłych ludzi i usłyszałem wiele miłych słów na swój temat i na temat swojej muzyki. Zależało mi przede wszystkim na odwiedzeniu Kopalni Soli w Wieliczce. Nigdy wcześniej w takim miejscu nie byłem. Tym razem na szczęście miałem na to czas. Wierzę, że w przyszłości będę miał też czas, aby tam coś zorganizować. Zawsze jest wiele miejsc, które chcę odwiedzić.

Reklama

Teraz akurat przygotowujesz się do koncertu. Ciekawi mnie jednak, co Steve Hackett robi, gdy nie koncertuje albo gdy ma wolny dzień?

W Anglii mam dom jakieś 15 kilometrów od Londynu. Mam ogród z przodu i z tyłu domu. Jest w nim cała masa wiewiórek, a także ptaków. Karmimy je codziennie. Nocami przychodzą do nas lisy i je także karmimy. W tym miejscu jest mnóstwo zieleni. Całość przypomina park.

To jedna z rzeczy, które lubię robić w wolnym czasie, ponieważ znakomicie się wtedy relaksuję. Lubię też sobie poczytać, pogimnastykować się. Ważne jest oczywiście, aby poświęcić czas rodzinie. Nie wiem, jak mógłbym to określić jednym słowem, ale zależy mi bardzo, by upewnić się, że wszystkim członkom mojej rodziny nic złego się nie dzieje. Otaczam szczególną troską ludzi, których kocham.

W Warszawie powiedziałeś mi, że płyta "To Watch The Storms" to swego rodzaju książka podróżnicza. Już w pierwszym utworze, "Strutton Ground", wymieniasz miejsca, które odegrały ważną rolę w twoim życiu. Czy po tej części trasy, którą masz już za sobą, mógłbyś do tej listy coś jeszcze dopisać?

O tak, na pewno. Chociażby dzisiejsza wycieczka do Kopalni Soli w Wieliczce była czymś niesamowitym. Nieprawdopodobne miejsce.

A wiesz, że Ritchie Blackmore bał się zjechać windą na dół?

Cóż, ja zjechałem i wcale się nie bałem. Kiedy tylko zobaczyłem broszurę reklamującą to miejsce, od razu zapragnąłem tam pojechać. Spodziewałem się, że któregoś dnia mi się to uda. Miałem szczęście, że mogłem zobaczyć miejsce, które zawsze pragnąłem zobaczyć. To wprawia mój umysł w działanie. Ze mną jest tak, że muszę być muzykiem i turystą w tym samym czasie.

Tych podróży masz już za sobą sporo w karierze. Nie myślałeś o tym, aby napisać na podstawie tych doświadczeń na przykład zbiór opowiadań?

Beletrystycznych?

Na przykład.

Któregoś dnia na pewno napiszę książkę. W tej chwili jestem zbyt zajęty pisaniem muzyki. Ten dzień jednak na pewno nadejdzie. Wtedy będę już miał tak dużo zgromadzonych doświadczeń, że trzeba będzie to zrobić. Chciałbym napisać coś takiego, co dałoby ludziom wgląd w to, czego ja sam przez te wszystkie lata doświadczyłem.

Steve, chyba każdy pytał cię o koncerty "Guitar Wars" w Japonii?

Nie, jesteś pierwszą osobą.

Naprawdę? Dziwne. Ale powiedz mi, jak to się stało, że doszło do zorganizowania takich koncertów, podczas których na jednej scenie spotkali się artyści z dwóch różnych generacji - z jednej strony ty i John Paul Jones reprezentujący końcówkę lat 60. i lata 70., a z drugiej Paul Gilbert i Nuno Bettencourt, którzy wielkie chwile przeżywali w drugiej połowie lat 80. i w pierwszej lat 90.?

Grali tam z nami naprawdę znakomici muzycy. Nie można zapomnieć o Pacie Mastelotto z King Crimson, a także basiście Mike'u Szuterze, który ma swój zespół The Szuters. Wydaje mi się, że doszło do tych koncertów przede wszystkim dlatego, że Japończycy zasugerowali zorganizowanie ich. To są ludzie z tamtejszego oddziału Sony. Niestety, Japończycy mają trudne nazwiska i zawsze trudno mi je zapamiętać. Ja znam jednego jako Masa, a drugiego jako Tami. To oni są odpowiedzialni za zorganizowanie tych koncertów. Praca z tymi ludźmi była bardzo interesująca. Mieliśmy cztery dni prób, a potem wychodziliśmy na scenę graliśmy i jammowaliśmy przez trzy godziny.

Każdy z koncertów trwał trzy godziny?

Tak, każdy z nich. Każdy z nas miał swój set, ale podczas nich i tak niektórzy z nas dołączali na scenie. Graliśmy nawzajem w swoich kawałkach. Było wiele zabawy. Ja grałem także na harmonijce ustnej.

W "Nobody's Fault But Mine" Led Zeppelin?

Dokładnie. Nie pamiętam, czy w wersji oryginalnej była harmonijka, ale zagrałem ją w tym kawałku. Ludzie zawsze mnie proszą, abym zagrał na gitarze, ale jeśli chcą, bym zagrał na harmonijce, jest mi bardzo miło, bo granie na tym instrumencie sprawia mi wiele radości. Nie wszyscy wiedzą, że harmonijka była moim pierwszym instrumentem, jeszcze przed gitarą.

Czy na początku starałeś się naśladować słynnych harmonijkarzy bluesowych?

Moja mama twierdzi, że po raz pierwszy na harmonijce zagrałem mając dwa lata. Tego oczywiście nie mogę pamiętać. Na pewno nie może być mowy o graniu jakichś konkretnych dźwięków. Harmonijkarzem był również mój ojciec. Dźwięki zacząłem wydobywać mając chyba trzy lub cztery lata. To już pamiętam. Nie były to dźwięki rodem z bluesa, lecz jakieś proste melodyjki.

Gdy miałem pięć lub sześć lat, tata kupił mi harmonijkę chromatyczną, więc miałem dostęp do wszystkich nut. Dla mnie było to wówczas czymś niesamowitym. Nieco wcześniej zastanawiałem się, co sprawia, że zmieniają się dźwięki, że są wyższe lub niższe. Dowiedziałem się w końcu, że jest coś takiego, jak akordy i harmonia. To zajęło mi jednak trochę więcej czasu, jakieś 10 lat. Nigdy nie chodziłem do szkół muzycznych. Gram na harmonijce od wielu lat i cały czas staram się brzmieć jak Larry Adler lub Tommy Reily.

A jak wyglądały te jam sessions na końcu koncertów? Komunikowaliście się jakoś ze sobą na scenie, kto i kiedy ma wejść? Na scenie było dość tłoczno...

Podczas prób uzgodniliśmy, kto w danym momencie ma mieć solo. Ponieważ tych prób nie było za wiele, sporo rzeczy na scenie działo się spontanicznie. Nie byliśmy zresztą w stanie wszystkiego tak dokładnie zapamiętać.

Mam nadzieję, że to wszystko zostanie zmiksowane i wydane na DVD. Nuno zajmuje się tym wszystkim. Mówił mi, że są jakieś problemy ze zmiksowaniem. Moim zdaniem nie powinien zbyt perfekcyjnie podchodzić do tego, tylko bardziej starać się uchwycić wyjątkowość tego koncertu. Nuno to wspaniały i bardzo inteligentny muzyk, ale chyba jeszcze musi się nauczyć mówić w pewnym momencie: To jest to, tak to właśnie było. Nie należy obsesyjnie podchodzić to tego, by wszystko było perfekcyjnie.

Twoją muzykę, na pewno tę z ostatniej płyty, można określić jako bardzo eklektyczną. Jest tu cała masa detali. Ciekawi mnie, ile miejsca na improwizację zostawiasz sobie w czasie koncertu?

Naprawdę dużo. To jest dla mnie naprawdę bardzo ważne. Ważne jest dla mnie, aby oddać się całkowicie wyjątkowości wieczoru i zabawie. Dlatego każdy z naszych koncertów jest inny od poprzedniego. I o to moim zdaniem chodzi. Całkowicie się temu oddaję i uważam, że tak trzeba. Poza tym, gdy gramy na żywo, dostaję wielki zastrzyk energii. Dzięki temu też jest tyle improwizacji podczas naszych koncertów.

Od publiczności też czerpiesz energię?

O tak! W końcu atmosfera koncertu jest w dużej mierze kreowana właśnie przez publiczność. Istnieje tu współzależność.

Steve, jak podchodzisz do swojego śpiewania? Czy czujesz się pewnie jako wokalista, czy po prostu jesteś przede wszystkim gitarzystą, który od czasu do czasu coś zaśpiewa?

Śpiewanie jest dla mnie zawsze wielkim wyzwaniem. Jestem bardzo zadowolony z tego, jak wypadło śpiewanie na ostatniej płycie. Pod koniec nagrań byłem zadowolony, że nie zatrudniłem żadnego wokalisty, aby zaśpiewał za mnie. Czasami jest mi ciężko uzyskać wokalnie to, czego potrzebuję. Traktuję śpiewanie bardziej całościowo, to jest głos, czyli jeszcze jeden ważny instrument, z którego korzystam. Robię to tak dobrze jak umiem, choć zdaję sobie sprawę, że nie jestem Tomem Jonesem. Staram się odpowiednio pokolorować głosem muzykę, którą piszemy.

Zadałem ci to pytanie nie bez powodu. Kilka dni temu podobne zadałem twemu przyjacielowi, Steve'owi Howe z Yes. Odpowiedział, że przede wszystkim czuje się gitarzystą. Powiedział mi także wiele ciepłych słów o współpracy z tobą nad płytą GTR i wcale nie wykluczył, że kiedyś jeszcze powstanie kolejna. Co ty na to?

To najzupełniej możliwe. Steve Howe i ja na pewno możemy coś w przyszłości razem nagrać. Naprawdę dobrze nam się razem pracowało.

Czytałem ostatnio wywiad z Philem Collinsem, w którym powiedział, iż nie miałby nic przeciwko nagraniu kolejnej płyty Genesis, ale pod warunkiem, że inni członkowie zespołu, w tym ty, też byliby w to zaangażowani. Jak zapatrujesz się na taki pomysł?

Byłoby miło, gdybyśmy coś takiego zrobili. Musielibyśmy nagrywać będąc niczym goście dla siebie samych. Nie sądzę, by Genesis mógł się trwale odrodzić. Chcę myśleć, że któregoś dnia to będzie możliwe. Wiele rzeczy może być trudnych do załatwienia z logistycznego punktu widzenia. Ale nie tylko z tego.

Gdy trwały prace nad boxem z archiwalnymi nagraniami Genesis, Peter Gabriel powiedział mi, że dawniej niektóre nuty było bardzo ciężko zaśpiewać, bo były po prostu bardzo wysokie, a dziś jest to już niemal niemożliwe, gdyż z czasem głos człowieka się obniża. Chociaż ja uważam, że z czasem jego głos znacznie się poprawił. Potrafię sobie jednak wyobrazić, jak ciężko byłby mu zaśpiewać niektóre kawałki. Prawdopodobnie, gdyby przyszło do zagrania koncertu, trzeba by było je zagrać w zupełnie innej tonacji.

Moim zdaniem zagranie koncertów byłoby o wiele bardziej atrakcyjne od nagrania albumu, ponieważ jeśli będziemy starali się stworzyć płytę, która zadowoli każdego z nas, może to zająć 20 lat. To byłoby śmieszne. Tak więc ponowna trasa, a nawet choćby jeden taki koncert, byłby czymś wspaniałym. Chcę wierzyć, że coś takiego jest możliwe do zorganizowania.

Jednak podkreślam, że to byłoby dla każdego z nas działanie uboczne, ponieważ każdy z nas ma swoją karierę. To nie może być główne zajęcie dla któregokolwiek z nas. Peter i ja w końcu nie graliśmy z tym zespołem przez blisko 30 lat. To szmat czasu.

Ujawniłeś w jednym z wywiadów, że inspiracją do stworzenia piosenki "Come Away" był dla ciebie mazurek. Mam przez to rozumieć, że czerpiesz inspirację również z muzyki ludowej z Europy Środkowej?

Jak najbardziej. Lecz równie ważni są dla mnie kompozytorzy klasyczni. Na przykład Czajkowski czy Grieg. Oni też używali melodii, które wcześniej były obecne w tradycji ludowej. Zresztą teraz pracuję nad czymś, w czym wykorzystam fragmenty angielskich melodii folkowych. Czerpanie z takiej muzyki daje niesamowite możliwości poszerzenia harmonii.

A czy wciąż pracujesz nad płytą akustyczną, o której mówiłeś mi w Warszawie? W tym przypadku problemy też były logistyczne, nie mogłeś znaleźć odpowiedniej orkiestry do zagrania.

Tak, to jest aktualne. Ale wciąż nie mam orkiestry. Słyszałem, że krakowska orkiestra jest niezła.

Wielu muzyków rockowych korzystało też z orkiestry z Pragi. A tak w ogóle to wiesz, że Nigel Kennedy jest jednym z dyrektorów krakowskiej filharmonii?

Żartujesz sobie?

Absolutnie nie. I nawet mieszka w Krakowie, choć oczywiście raz na jakiś czas wyjeżdża za granicę, by grać koncerty.

O rany. Nie wiedziałem tego zupełnie. Nigel Kennedy mieszka w Krakowie... Niesamowite.

Dziękuję za rozmowę.

import rozrywka
Dowiedz się więcej na temat: wizyta | Warszawa | Kraków | Artysta | koncert
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy