Reklama

"Ja i moja gitara"


Brytyjski gitarzysta i wokalista Peter Frampton ma już stałe miejsce w historii muzyki rockowej. Jego słynna koncertowa płyta "Frampton Comes Alice", która ukazała się w 1975 roku, sprzedała się do tej pory w oszałamiającym nakładzie 25 milionów egzemplarzy. Tego sukcesu nigdy później nie udało się artyście powtórzyć. W ciągu swojej solowej kariery wydał kilkanaście albumów, a wcześniej nagrał kilka płyt z zespołem Humble Pie. Zawsze pracował wolno, dokładnie i z pomocą swoich wypróbowanych przyjaciół ze świata muzyki. Spektakularnych sukcesów - poza wspomnianym wyjątkiem - może nie odniósł, lecz zawsze jakość jego propozycji była wysoka. Na swoim koncie Frampton ma również bliskie związki ze światem filmu. Kilka ścieżek dźwiękowych zawiera jego piosenki. W popularnym amerykańskim filmie "U progu sławy" (Almost Famous) Peter wcielił się w postać... menedżera Humble Pie i był też konsultantem muzycznym w czasie jego realizacji.

Reklama

Jesienią 2003 roku ukazała się pierwsza studyjna płyta Petera Framptona po 9 latach przerwy, zatytułowana "Now". Znalazł się na niej hołd dla zmarłego przed dwoma laty George'a Harrisona, doskonała przeróbka kompozycji "While My Guitar Gently Weeps", ze słynnego Białego Albumu The Beatles, a skomponowana właśnie przez Harrisona.

Lesław Dutkowski rozmawiał z Peterem Framptonem m.in. o George'u Harrisonie, ciężkiej sytuacji muzyków rockowych w USA, ciemnej stronie sukcesu i występie w filmie "U progu sławy".


"Now" to twoja pierwsza studyjna płyta od dziewięciu lat. Czemu tak długo trzeba było na nią czekać?

To nie jest tak, że jej stworzenie zabrało mi tak wiele czasu. Od momentu wydania mojej poprzedniej studyjnej płyty aż do tej pory cały czas coś robiliśmy. Prawda jest taka, że nie było dobrych okoliczności do wydania płyty. Jedna możliwość zniknęła, zanim w ogóle zaczęliśmy pisać materiał. Teraz tu, w Ameryce, już nie jest tak łatwo wydać płytę. Przemysł muzyczny ma wiele problemów. Wszystko przez ściąganie plików, gier wideo i kilku innych powodów, które można by tu wymienić.

Trudniej jest tym, którzy są w sytuacji niezależnego artysty, a ja nim właśnie jestem. Ciężko jest zdobyć tę pewność, iż jesteś we właściwej niezależnej wytwórni. Na szczęście w Stanach udało mi się związać z 33rd Street. Dzięki temu partnerstwu założyłem własną wytwórnię, a potem związałem się w Europie z SPV.

To brzmi trochę dziwnie, bo jedna z twoich płyt jest jedną z najlepiej sprzedających się w historii muzyki. Czy ludzie z wielkich wytwórni nie wiedzą, kto to jest Peter Frampton? Nie wykazują najmniejszego zainteresowania twoją twórczością?

W Ameryce w ogóle nie ma najmniejszego zainteresowania starszymi artystami. Europa jest pod tym względem zupełnie inna. Ja naprawdę wierzę w to, że w Europie istnieje coś takiego, jak lojalność i długotrwałe uznanie dla dobrej muzyki. To tak jak z Muhamadem Alim - to, że on już nie walczy, wcale nie zmienia faktu, iż kiedyś był wielkim bokserem. Takim będzie zapamiętany. Ze mną różnica jest taka, że wciąż gram i robię to chyba całkiem nieźle, a poza tym cały czas pracuję nad sobą.

W Ameryce jednak nie ma żadnego szacunku dla starszych artystów, chyba że dojdziesz do pewnego poziomu i wciąż sprzedajesz swoje płyty. Kimś takim jak ja nie ma tutaj w ogóle zainteresowania. Mnie klasyfikuje się tutaj jako artystę tworzącego classic rock. I tyle. W Europie, owszem, też są kategorie, lecz w radiu usłyszysz wiele różnych gatunków muzyki. Byłem niedawno w Niemczech i Holandii, i słyszałem to na własne uszy. Wiem więc, że coś takiego cały czas się dzieje w Europie. Jestem pewny, że w Polsce też mógłbym coś takiego usłyszeć.

Zawsze się dziwiłem, jeszcze w czasach gdy mieszkałem w Anglii, że mogliśmy podziwiać na żywo tych wszystkich niesamowitych amerykańskich muzyków jazzowych, którzy przyjeżdżali grać koncerty do Londynu i w ogóle do całej Europy. Zastanawiałem się wtedy, dlaczego oni przyjeżdżają do Anglii? Okazało się, że w Ameryce nie mieli takiego szacunku. Może jakiś był, ale nie na poziomie zbliżonym choćby do Europy. Amerykanie to naród fastfoodowy, że tak powiem. Jeśli nie jesteś typem miesiąca, to znaczy, że po prostu cię nie ma, zniknąłeś na dobre. (śmiech)

A co z rozgłośniami niezależnymi? One także nie chcą grać takich artystów jak ty?

Wszystko w Ameryce jest programowane przez tych samych ludzi. Tutaj jest monopol na stacje radiowe. Bardzo wiele z nich znajduje się w rękach tych samych ludzi. Jeżeli znasz jedną playlistę, to tak jakbyś znał wszystkie playlisty. A co do klasycznego rocka, to owszem, grają moje utwory - "Show Me The Way", "Baby I Love Your Way", "Do You Feel", "I'm In You". I tyle. Jeśli zaś chodzi o nowe wydawnictwa, jak na przykład "Now", w ogóle nie chcą puszczać piosenek z tej płyty. Zdarza się to tylko w typowych stacjach zorientowanych na klasyczny rock, a takich jest zaledwie kilka. To bardzo frustrujące.

Na okładce płyty "Now" siedzisz sobie w pustym pokoju z gitarą. W taki sposób piszesz swoje piosenki? Siedząc samemu w pokoju, gdy nikt ci nie przeszkadza?

Tak, właśnie tak lubię. Taki właśnie jestem, gdy piszę piosenki, sam późną nocą. Może tylko w pokoju, w którym to robię, jest trochę więcej mebli. (śmiech) Ten obrazek znaczy dla mnie coś innego...

Może to jakaś metafora sytuacji, w której się właśnie znajdujesz?

Tak, w zasadzie tak jest. Kiedy już przychodzi co do czego, to zawsze jestem tylko ja i moja gitara. Cokolwiek ty lub inni myślą o Peterze Framptonie, dla mnie samego istnieję przede wszystkim ja i moja gitara. Jestem po prostu gitarzystą. Michael Wilson znakomicie oddał to poprzez swoje zdjęcie.

No, wróciłeś jak Schwarzenegger w "Terminatorze"...

Miejmy nadzieję. To była po prostu wspaniała linijka, którą postanowiliśmy wykorzystać w tekście ["I'm Back" - red.].

Płytę "Now" otwiera ostra hardrockowa piosenka "Verge Of A Thing", która znalazła się również na pierwszym singlu. Ten numer w opinii wielu osób wyda się zapewne dość ostry jak na standardy Petera Framptona. Czy ty lubisz hard rock?

Oczywiście. I tu jest właśnie problem. Grałem w Humble Pie, lubię ciężkie granie. Etap, na którym znajduję się obecnie, przejawia się między innymi w tym, że w jednym momencie potrafię zagrać spokojną balladę, a zaraz potem zaprezentować "I Don't Need No Doctor" Humble Pie, bo i ten kawałek gramy czasami na koncertach.

Jest kilka szczególnych piosenek na płycie "Now", a jedną z nich jest na pewno "Mia Rose", dedykowana twojej najmłodszej córce. Czemu właśnie jej zadedykowałeś piosenkę, a nie na przykład dwóm starszym córkom albo synowi?

Dotknąłeś bardzo poważnego problemu. Każde z nich chciałoby mieć piosenkę o sobie. Na pewno będę musiał zapłacić za to, że napisałem tylko piosenkę dla Mii Rose. (śmiech) Musiałbyś być ojcem kilkorga dzieci. Wtedy byłoby ci łatwiej mnie zrozumieć. Kimmie Rhodes i ja siedzieliśmy sobie i rozmawialiśmy o naszych dzieciach, pracując nad tą piosenką. Jakoś tak się złożyło, że powstała z tego właśnie piosenka o Mii Rose.

Tak naprawdę to nigdy nie sądziłem, że ten utwór znajdzie się na płycie. Uważałem, że to wspaniała piosenka, ale wystarczy, iż zagram ją tylko dla Mii. A tak swoją drogą ona ją uwielbia. Wydawało mi się, że to zbyt osobista piosenka, aby umieszczać ją na płycie. Niektórzy ludzie, którzy słyszeli wcześniej materiał, twierdzili, że powinienem ją odłożyć i nie umieszczać na płycie. Cóż, mają prawo do własnego zdania.

Nie mieli racji.

Cieszę się, że tak uważasz. Czasami jednak rzeczywiście ciężko jest zdecydować o kawałku, który jest tak osobisty. Jednak to w końcu jest część mnie, a moim zdaniem jest to wspaniała piosenka. Miło mi, że ci się podoba.

Podoba mi się również twoja wersja "While My Guitar Gently Weeps", która - jak się domyślam - jest twoim hołdem dla George'a Harrisona. Jego drugą rocznicę śmierci obchodziliśmy pod koniec listopada. Chciałem cię zapytać, jakie wspomnienia związane z Georgem zachowałeś?

Wiesz, to jest coś trudnego do przekazania, ale wyobraź sobie sytuację, że wchodzisz do studia nagraniowego i spotykasz jednego z Beatlesów. W takich okolicznościach spotkałem go po raz pierwszy. Zawsze był moim bohaterem. Kiedy po raz pierwszy ich zobaczyłem, miałem może 12 lat. W końcu poznaliśmy się. I wiesz, potem poznałem osobiście Beatlesa. To naprawdę była wielka rzecz. Przynajmniej dla mnie.

Wtedy w studiu George dał mi gitarę i poprosił, żebym coś zagrał. Wyniknęła z tego niesamowita sesja. Nie mogłem później uwierzyć, iż grałem z tymi wszystkimi wspaniałymi muzykami, że poznałem Ringo Starra, Klausa Voormana.

Praca z Georgem była bardzo miłą rzeczą. Owszem, otaczała go nieprawdopodobna sława, ale tak naprawdę był niesamowicie skromnym, spokojnym człowiekiem. Miał swoje zdanie w pewnych sprawach, jak my wszyscy zresztą. Ale tak naprawdę mogę powiedzieć, że spędziłem z nim miłe, pełne wesołości chwile. Także u niego w domu. Nagraliśmy parę rzeczy. To był mój dobry przyjaciel.

Peter, w filmie "U progu sławy" ("Almost Famous") zagrałeś menedżera zespołu Humble Pie. Czy ciężko było ci zagrać kogoś, kogo znałeś tak dobrze?

(śmiech) Nie, nie było to aż takie ciężkie. (śmiech) Tak naprawdę kręciłem zdjęcia do tej sceny tylko przez jeden dzień. Było przy tym wiele zabawy. Pomagałem wszystkim aktorom w graniu na gitarze i udzielałem im wszystkich niezbędnych informacji o rock and rollu. Później przyszedł czas na to, aby oni mi pomogli. (śmiech) Nie wiem, co mam ci jeszcze powiedzieć... Naprawdę wspaniale byłoby pobyć wśród tych świetnych aktorów.

A zagrałeś jeszcze w jakimś filmie poza "U progu sławy"?

Zagrałem, ale nie było to nic wielkiego. Jednak "U progu sławy" jest moim ulubionym filmem z wszystkich, w które byłem zaangażowany. Wspaniałe chwile przeżyłem podczas pracy nad nim.

Płyta "Frampton Comes Alive" pozostaje najlepiej sprzedającym się albumem koncertowym wszech czasów. W tamtych czasach, w połowie lat 70., grałeś koncerty na stadionach, w wielkich halach. Dzięki tej płycie jesteś w każdej rockowej encyklopedii. Czy dziś widzisz jakieś złe strony tak wielkiej popularności?

Czy widzę jakieś złe strony? Mnie ten ogromny pociąg zawiózł do wielkiej sławy torami, które biegły przez cały świat. Ten pociąg nazywał się właśnie "Frampton Comes Alive". Sukces okazał się dla mnie niewyobrażalnie wielki. Jest naprawdę bardzo trudno może nie tyle dawać sobie z tym radę, co po prostu zmazać coś takiego. To mniej więcej tak, jak w filmach telewizyjnych, kiedy mówią ci, że możesz grać tylko tę jedną postać i żadną inną. (śmiech)

"Frampton Comes Alive" był tak nieprawdopodobną eksplozją, że już wtedy wiedziałem, iż przyćmi on wszystko, co kiedykolwiek zrobię w całej mojej karierze. (śmiech) W końcu sukces tej płyty był tak nieprawdopodobnie wielki. W ciągu krótkiego czasu stałem się wielką gwiazdą i sprzedałem więcej płyt niż ktokolwiek przede mną. Oczywiście to wielka rzecz, iż udało mi się coś takiego osiągnąć.

Jednak jest również minus takiej sytuacji. Przypomina ona coś takiego, że zaczynasz się czuć źle, gdy zjesz za dużo ciasta. (śmiech) Moim zdaniem doszło to takiego momentu, iż płyta stała się tak wielka, iż zabiła wszystko inne, co zrobiłem. Miałem jej w pewnym momencie już tak dość, że po prostu pragnąłem czegoś innego. Niestety, "Frampton Comes Alive" miał właśnie taki efekt.

Ludzie wciąż lubią słuchać piosenek z tej płyty w radiu, bo naprawdę jest na niej kilka dobrych rzeczy. Ciężko jest jednak przez to zaistnieć moim nowym piosenkom, bo ludzie mają w sobie przede wszystkim "Do You Feel" czy "Show Me The Way". Piosenki, które uosabiają to, co się działo w latach 70.

Nie było łatwe radzenie sobie z tym sukcesem, lecz zauważ, że być może nie byłoby mnie tu gdzie jestem teraz i być może nie mielibyśmy w ogóle okazji porozmawiać ze sobą, gdyby nie "Frampton Comes Alive". Wolę więc się nie skarżyć. Wolę mówić, że tak widocznie musiało się stać. Mam to szczęście, że mogę sobie co roku jeździć w trasy koncertowe i nagrywać nowe płyty. Owszem, nie kupują ich już miliony ludzi, ale jakoś mogę z tego wyżyć.

Powiedz mi w takim razie, jaki był powód wydania nowej wersji albumu "Frampton Comes Alive", którą przygotowałeś z okazji 30. rocznicy pierwszego wydania? Chciałeś odświeżyć pamięć fanów, czy zrobiłeś to po prostu dla własnej przyjemności?

Głównym i właściwie jedynym powodem była chęć zremasterowania całego materiału. Najważniejsze jest to, że poprawiliśmy brzmienie i dodaliśmy kilka specjalnych rzeczy. Wróciliśmy do studia i z Chuckiem Ainlay'em, wspaniałym inżynierem dźwięku z Nashville, zmiksowaliśmy wszystko w systemie 5.1 Surround. Wszystko to stało się przede wszystkim z myślą o moim DVD z koncertu z Detroit, które - wyobraź sobie - wychodzi w styczniu 2004 r.

Zależało nam też na tym, by znaleźć i dodać kilka dodatkowych utworów, co nam się udało, jak również zremiksowanie tego wszystkiego, by dać brzmieniu tych utworów dotyk nowej technologii. Nie chodziło o to, by w całości mieć dzisiejsze brzmienie, lecz przede wszystkim pokazać to, co było kiedyś. Również album "Now" został nagrany w wersji SACD i w DVD Audio.

Czy jesteś za pan brat z tą nową, zaawansowaną technologią? Należysz do muzyków starszej generacji, a oni nie wszyscy przepadają za nowinkami.

Cała płyta "Now" została nagrana w moim studiu, które w zasadzie zbudowałem z myślą o nagraniu tej płyty. Mogę powiedzieć, że byłem inżynierem moich płyt niemal przez całą karierę i zawsze miałem świra na punkcie różnych gadżetów. Zawsze też miałem szczęście do pracowania z tymi niesamowitymi inżynierami. Moim marzeniem od niepamiętnych czasów była możliwość zajmowania się tym. Szczególnie miksowaniem moich nagrań. Wreszcie miałem okazję to zrobić.

Wciąż opieram się przed całkowitym przejściem z brzmienia analogowego na cyfrowe. W tym przypadku też tak było. "Now" została nagrana całkowicie analogowo, a dopiero przy miksach została wykorzystana technologia cyfrowa. Mastering z kolei został wykonany przy wykorzystaniu analogowego sprzętu, więc jak widzisz na sam koniec wróciliśmy do technologii analogowej. (śmiech) Dzięki temu inżynier, który się tym zajmował, był w stanie nadać piosenkom więcej ciepła.

Wiadomo, że lubisz koncertować. Powiedz mi, jaką publiczność przyciągasz dziś na koncerty? Czy to są fani z różnych pokoleń, czy też ludzie w twoim wieku, bądź niewiele młodsi?

Im dłużej gramy i koncertujemy, tym więcej generacji pojawia się na naszych koncertach. Powiedziałbym, że moja publiczność jest wielogeneracyjna. Oczywiście to zależy od miejsca, w którym gramy. W kasynie oglądają nas inni ludzie niż na przykład w jakimś parku, gdzie możesz zobaczyć babcie, dziadków, rodziców, dzieci.

Czy jako artysta możesz w tym kontekście powiedzieć, że osiągnąłeś sukces?

O tak. To, że oni wszyscy przychodzą, by mnie zobaczyć, jest czymś, co trzyma mnie przy życiu. No i w radiu czasami grają moje piosenki sprzed bardzo wielu lat. To dowodzi, że mam jednak lojalnych fanów. Wnika z tego także, że moja muzyka odpowiada również młodym ludziom.

Peter, kilka minut temu wyraziłeś swoją opinię o muzycznym biznesie. Teraz chciałbym cię zapytać o nowych artystów. Czy są wśród nich tacy, którzy robią na tobie wrażenie?

Tak, są. Jednakże moim zdaniem tutaj potrzeba jakiejś wielkiej eksplozji. Problem w USA polega na tym, że dochodzimy do pewnego momentu, w którym wszystko staje się tak przewidywalne. Tak już naprawdę jest. I musi być, bo inaczej wytwórnie nie będą w stanie wydawać tak dużych pieniędzy na nowych artystów, jak to robiły kiedyś. W zasadzie teraz jest tak, że musisz odnieść sukces od razu albo w przeciwnym razie znikasz i nikt już o tobie nie usłyszy.

Co do nowej muzyki, to bardzo się o nią martwię. Nie wydaje mi się, by mogło w najbliższym czasie powstać coś trwałego, bo wytwórnie szukają czegoś, co przyniesie zyski w krótkim czasie. Nie będzie za bardzo w czym wybierać. Kiedyś na równym poziomie istniały Jethro Tull, Fairport Convention i Led Zeppelin. Zupełnie różne zespoły, ale działały z powodzeniem w tym samym czasie. Nie sądzę, by coś takiego mogło się powtórzyć.

Jeżeli dalej ludzie będą ściągać muzykę, wytwórnia będzie tracić pieniądze, tym samym artysta i kompozytor będą tracić pieniądze, a w końcu nikt nie będzie dostawał za to pieniędzy. Drastyczna wersja jest taka, że w końcu nikt już nie będzie tworzył nowej muzyki. Ale jednak trudno się nie martwić.

Dziękuję ci bardzo za rozmowę.

import rozrywka
Dowiedz się więcej na temat: gitarzysta | szczęście | koncerty | rock | wokalista | piosenki | piosenka | gitara | śmiech | Peter
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy