"Dziwna podróż w krainie muzyki"
Brytyjska formacja Aqualung nie ma w Polsce wielu fanów. Być może zmieni się to dzięki nowej płycie "Still Life", wydanej u nas pod koniec listopada. Promujący ją singlowy utwór "Brighter Than Sunshine" przywodzi na myśl dokonania takich zespołów, jak Travis, Coldplay czy Radiohead. Zespół dowodzony jest przez grającego na fortepianie wokalistę Matta Halesa. Po wielu latach grania w składach, które nie odnosiły znaczących sukcesów, w 2002 roku zdecydował się nagrać w domowym zaciszu kameralny, anty-komercyjny album, który ukazał się pod szyldem Aqualung. Paradoksalnie, właśnie ta płyta przyniosła Halesowi rozgłos i okazała się komercyjnym strzałem w dziesiątkę. Stało się tak w dużej mierze dzięki wykorzystaniu jednej z pochodzących z niej piosenek w reklamie Volkswagena.
Przy okazji premiery nowego albumu, Matt Hales opowiedział Krzysztofowi Czai o niełatwej ścieżce muzycznej kariery i swoich inspiracjach. Zdradził też, iż zespół Aqualung chętnie wystąpiłyby w Polsce - jego perkusista mieszkał tu bowiem przez kilka lat.
W dzieciństwie mieszkałeś tuż nad sklepem płytowym twoich rodziców. W waszym domu stał fortepian. Ty sam zacząłeś ponoć pisać piosenki, gdy miałeś zaledwie cztery lata. Wygląda na to, że byłeś cudownym dzieckiem...
(śmiech) Nie, nie byłem cudownym dzieckiem. Myślę, że po prostu miałem szczęście, bo te wszystkie rzeczy zawsze były w pobliżu i ja po prostu mogłem się nimi bawić, tak jak robi to każde dziecko. Jeśli w jakimś domu jest fortepian, dziecko uwielbia się nim bawić. Ja zacząłem tworzyć muzykę w taki sposób, jakbym układał coś z klocków. Nie byłem więc żadnym cudownym dzieckiem - byłem normalnym dzieckiem, bawiącym się fortepianem, a nie na przykład samochodzikami.
Czy w takiej sytuacji mogłeś w ogóle zostać kimś innym, niż muzykiem, np. lekarzem czy inżynierem?
Trudno powiedzieć. Fakt, że to było zawsze to, co chciałem robić. Ale nie byłem poddawany żadnej presji. Zresztą, jacy trzeźwo myślący rodzice radziliby swojemu dziecku, aby zostało zawodowym muzykiem? Moi też pewnie woleliby, abym został lekarzem. Ale ja miałem kontakt z muzyką od najmłodszych lat. Zawsze byłem za pan brat z fortepianem, tworzyłem muzykę, pisałem piosenki. Z tym, że przez długi czas nie myślałem, że koniecznie muszę się tym zajmować zawodowo. W wieku 17 lat chciałem zostać psychologiem. Jeszcze wcześniej zdawało mi się, że będę kaskaderem. Dopiero na studiach ktoś mi powiedział: "Cały wolny czas poświęcasz na robienie muzyki, więc musi to być to, co kochasz. Dlaczego nie zaczniesz studiować muzyki i nie zajmiesz się tym zawodowo?". Wtedy zdecydowałem, że tego spróbuję.
No i próbowałeś przez lata, ale twoje poprzednie zespoły nie odnosiły sukcesów. Dlaczego?
Nie mam pojęcia. Jedną z rzeczy, których nauczyłem się przez te wszystkie lata w show-biznesie, jest to, że trzeba trafić na odpowiedni moment. Być może byliśmy w złym miejscu o niewłaściwym czasie. A może we właściwym miejscu, ale w złym czasie albo w złym miejscu we właściwym czasie. Każdy z tych zespołów miał swoje zalety, ale nigdy nie stała za nami właściwa organizacja albo coś szwankowało. Niemniej jednak zawsze liczyłem na to, że pewnego dnia w końcu się uda.
Co zmieniła w twoim życiu przeprowadzka do Londynu w 1990 roku?
To był ważny moment, bo właśnie wtedy zdecydowałem, że chcę być zawodowym muzykiem. Przyjechałem do Londynu, aby studiować muzykę i technikę nagraniową. Londyn jest muzycznym sercem Wielkiej Brytanii, miałem więc okazję uczyć się od wspaniałych muzyków i kompozytorów. Nagle otworzył się przede mną zupełnie nowy świat, nie tylko muzyczny. Chyba właśnie wtedy tak naprawdę rozpoczęła się moja kariera, ta dziwna podróż w krainie muzyki.
W 2002 roku jedna z twoich piosenek została użyta w reklamie nowego Volkswagena Garbusa. Czy można powiedzieć, że to był punkt zwrotny w twojej karierze?
To okazało się później. Na początku nie spodziewałem się, że tak się stanie. To jest właśnie klasyczny przykład trafienia na właściwy moment. Mój poprzedni zespół właśnie stracił kontrakt z wytwórnią Universal Records i krótko po tym się rozpadł. Byłem dosyć zdołowany i zastanawiałem się, co dalej robić. Zdecydowałem, że samemu nagram parę nowych piosenek w nieco innym stylu, bo miałem już dość grania w gitarowych zespołach przez tyle lat. Zacząłem więc pracować nad nowym repertuarem, na który składały się wolne, melodyjne piosenki.
Ten utwór, który wybrano do tej reklamy samochodów, był jednym z pierwszych, jakie nagrałem. Nie byłem tym specjalnie podekscytowany, bo ta reklama była dość skromna, nie pokazywali jej zbyt często w telewizji, ale przynajmniej zarobiłem parę groszy i mogłem się za to utrzymać i myśleć, co dalej. Nie musiałem szukać jakiejś gównianej pracy w biurze. Nagle okazało się, że ludziom podoba się ten kawałek z reklamy, coś zaskoczyło i zaczęło się szaleństwo.
Rezultatem była sprzedaż ponad stu tysięcy egzemplarzy debiutanckiej płyty zespołu Aqualung. Jakie to było dla ciebie uczucie? Czułeś ulgę, że wreszcie się udało?
To było naprawdę niesamowite, jeszcze dziś nie do końca chce mi się w to wierzyć, mimo że minął już rok. To niesamowite, bo ta płyta powstała tak naprawdę w domu, jest bardzo intymna i delikatna, teoretycznie nie powinna się dobrze sprzedawać, powinna być raczej niszowa. Na ironię zakrawa fakt, że sukces przyszedł wtedy, gdy w zasadzie przestałem tworzyć komercyjną muzykę. Z tego też płynie jakaś nauka.
Podobno dzięki muzyce czujesz się tak, jakbyś był daleko w przestrzeni kosmicznej albo głęboko pod wodą i właśnie dlatego ten zespół nazwałeś Aqualung. Czy to prawda?
Tak, to prawda. Pierwszą płytę nagrałem jeszcze zanim wymyśliłem nazwę dla tego projektu. Kiedy ją tworzyłem, nie byłem pewien, w jakim to pójdzie kierunku. Kiedy słuchałem gotowego albumu, czułem się trochę tak, jakbym był w łodzi podwodnej. Wymyśliłem więc nazwę Aqualung, która wydawała mi się odpowiednia.
Teraz masz już gotową nową płytę, "Still Life". Czego się po niej spodziewasz, jeśli chodzi o sprawy komercyjne i reakcje ludzi?
Co się stanie pod względem komercyjnym, nawet nie próbuję zgadnąć. Myślę, że ten album będzie miał inną trajektorię w porównaniu w pierwszą płytą. W tamtym przypadku był to fenomen jednej piosenki, która stała się wielkim przebojem. Myślę, że ten nowy album może odnieść jeszcze większy sukces, ale to wszystko będzie się wolniej rozkręcać, bo nie ma tutaj takiej niezwykłej sytuacji, jak przy pierwszej płycie. Zamiast sześciu miesięcy, może to więc potrwać powiedzmy rok. Ale to dobrze, to jest bardziej naturalna kolej rzeczy.
Ta płyta brzmi dla mnie dość depresyjnie, choć być może ma na to wpływ parszywa pogoda. Czy ty sam masz smutną, depresyjną osobowość?
Niespecjalnie. Muzyka jest świetnym sposobem wyrażania wzniosłych uczuć, a one czasami bywają smutne. Mnie zawsze odpowiadało połączenie emocji z piękną muzyką. Czasami bardziej odpowiedni jest melancholijny tekst, ale to niekoniecznie oznacza, że jestem ponurakiem. Czasami gubię się w swych myślach, zapuszczam się w jakieś mroczne rejony, ale myślę, że na tym albumie jest też parę radosnych momentów, mam nadzieję, że jest zachowana równowaga. Myślę, że żaden artysta czy w ogóle człowiek nie może powiedzieć, że życie jest całkowicie szczęśliwe lub całkowicie smutne. Życie to skomplikowana sprawa (śmiech). Jest w nim dużo różnych ścieżek do odkrycia.
Lubisz Jeffa Buckleya?
Tak. Mam płytę "Grace", jak każdy. Jest bardzo mało artystów, których sztuka ma szczególną wartość. On jest jednym z nich.
Gdy słuchałem płyty "Still Life", właśnie Jeff Buckley przychodził mi najczęściej do głowy. Czy jego muzyka jest dla ciebie największą inspiracją?
Nie. Mam jego płytę i podziwiam go w pewien sposób, ale myślę, że mamy wspólne inspiracje, które pojawiły się w moim życiu dużo wcześniej, niż go poznałem.
Jakie to są inspiracje?
Wychowywałem się na klasykach z lat 60. Zawsze czułem się mocno emocjonalnie związany z zespołem Beach Boys. Lubię muzykę, w której ważną rolę odgrywa element duchowy. Przez wiele lat śpiewałem w chórze kościelnym, więc duże wrażenie robią na mnie też kościelne chorały.
A co z nową muzyką? Jaki nowy album wywołał u ciebie ostatnio dreszcze?
Myślę, że spory wpływ na brzmienie mojego nowego albumu miał zespół Wilco, który nagrał niedawno płytę "Yankee Hotel Foxtrot". Cały ten album nie jest może aż tak wybitny, ale jest na nim z pięć naprawdę niesamowitych piosenek, które totalnie zaprzeczają temu, czego spodziewamy się po zespołach gitarowych. Innym artystą, który zrobił na mnie ostatnio wrażenie, jest Amerykanin Rufus Wainwright. Podobnie jak w przypadku Jeffa Buckleya, tak i u niego już przy pierwszym przesłuchaniu płyty zdajesz sobie sprawę, że masz do czynienia z wyjątkowym talentem. On gra też na fortepianie, co dodatkowo nas łączy (śmiech). To są właśnie artyści, którzy wywoływali u mnie dreszcz w ostatnim czasie.
Czy macie jakieś plany koncertów poza Wielką Brytanią?
Tak, mam taką nadzieję. Na razie planowane jest wydanie w Europie płyty "Still Life" - w części krajów powinna się ona ukazać jeszcze w tym roku, a w pozostałych na początku przyszłego. Mam nadzieję, że wiosną pójdą za tym jakieś koncerty. Zaczniemy na pewno od Wielkiej Brytanii, a potem może wyskoczymy na parę tygodni do Europy, być może też do Stanów...
Może zawitacie też do Polski?
Byłoby fantastycznie. Mój perkusista, z którym gram koncerty, studiował w Warszawie i spędził w Polsce wiele lat, więc z wielką przyjemnością by tam wystąpił.
No to czekamy na was. Dziękuję za rozmowę.
Zdjęcia: Jason Evans (www.aqualung.net)