"Dawne, spełnione marzenie"
Niemiecki zespół De-Phazz powstał w 1997 roku. Ma w swej dyskografii pięć albumów, na których prezentuje wybuchową mieszankę dubu, disco, soulu, jazzu, muzyki elektronicznej, rytmów latino i wielu innych wpływów. Ich koncerty to nie tylko muzyka, ale również dopracowana scenografia i efekty wizualne. Mogli się o tym przekonać widzowie zgromadzeni 6 kwietnia 2003 roku w warszawskim klubie "Stodoła", gdzie De-Phazz dał jedyny w Polsce koncert. Lider zespołu Pit Baumgartner oraz wokalistka Pat Appleton, w rozmowie z Jackiem Fudałą (RMF FM), opowiedzieli o początkach De-Phazz, pracy nad plytami grupy, o pozostałych członkach tego wieloosobowego przedsięwzięcia oraz o tym, czy nie boją się, że komputery zastąpią pewnego dnia żywych muzyków.
Wiele osób w Polsce usłyszało o De-Phazz dopiero przy okazji waszego koncertu u nas i nie ma o was zbyt wielu informacji. Jak wyglądały początki zespołu?
Pit Baumgartner: Na samym początku to było hobby, duża przyjemność pracy w studiu. Zacząłem bawić się dźwiękiem, z gorszym lub lepszym skutkiem. W pewnym momencie okazało się, że brakuje tej muzyce dopełnienia i że można by zrobić z niej piosenki. Zacząłem pytać przyjaciół, czy ktoś z nich by nie zaśpiewał. I tak to się zaczęło. Potem mieliśmy to szczęście, że przenieśliśmy się z małej wytwórni do nieco większej i to był też powód, szansa zaistnienia np. w Polsce, zagrania przed ludźmi tutaj, dotarcia do jeszcze większej publiczności. To pozwala nam sprzedawać więcej płyt, dzięki czemu możemy finansować działalność zespołu. Kolejny etap to było przeniesienie muzyki nagranej w studiu na koncerty.
Pat Appleton: Wiele osób, które usłyszały płytę, zadawało sobie pytanie: jak to by zabrzmiało na scenie? A ponieważ Karl [Frierson], Otto [Engelhardt] i ja od zawsze występowaliśmy na żywo, chcieliśmy spróbować zaprezentować się tak jak od dawna to robiliśmy. Przez ostatnie pięć miesięcy jesteśmy w trasie i to jest cudowne, to daje nam duży potencjał do kolejnych nagrań w studiu, na pewno pozytywnie wpłynie na dalszą pracę.
Czy na początku kariery twoim zamiarem było spopularyzowanie jazzu?
PB: Jazz jest czasami postrzegany jako coś elitarnego. Jeżeli dzięki mojej muzyce jazz stanie się bliższy większej liczbie słuchaczy albo młodym ludziom, to właśnie o to mi chodzi. Z drugiej strony jednak nie czuję się adwokatem jazzu, jest mi obojętne, czy to jazz, czy pop, rock albo klasyka. Muzyka musi po prostu na swój sposób funkcjonować, pobudzać emocje, musi być groovy albo sexy.
Czy na samym początku marzyliście o takim sukcesie De-Phazz?
PB: Koncertowanie jest naprawdę stresujące, ciągle obracamy się w kręgu tych samych osób i to jeszcze na mocno ograniczonej powierzchni, tak że czujemy niemal swoje oddechy... Ale po takim koncercie jak ten w Warszawie stwierdzam, że to wielki przywilej dla nas móc podróżować z naszą muzyką, zachwycać nią ludzi, odbierać od nich z powrotem ten zachwyt, a także przy okazji parę marek...(śmiech) I to jest właśnie moje dawne, spełnione marzenie. I dlatego nigdy nie będę się skarżyć na tamtą, nieco uciążliwą stronę grania.
Kiedy po raz pierwszy posłuchałem waszej muzyki, pomyślałem, że jest ona niesamowicie różnorodna, złożona z tak dużej ilości różnych dźwięków i stylów muzycznych. Jak rodzi się taka muzyka?
PB: Jestem typem kolekcjonera, chętnie zbieram przeróżne dźwięki, na przykład śmieszne, takie, które podobają mi się. Kiedy już mam jakiś zbiór, wtedy rodzi się pomysł piosenki, zwłaszcza kiedy w głowie mam fragment tekstu. Następnie z kolegami wspólnie rozpracowujemy i rozgrywamy dany temat. I tak w najlepszym wypadku z fragmentów dźwięków rodzą się piosenki. Tak w dużym uproszczeniu wygląda ten proces. Od zbierania poprzez atmosferę, która powstaje gdy dochodzi element ludzki, na przykład partia puzonu czy ludzki głos. Pat jest w stanie ze swoim głosem wczuć się w niesamowicie dużo ról, jak aktorka. To dla mnie wprost idealne, ona umie zaśpiewać i szlagier, i jazz, i klimaty etniczne, praca z nią jest bardzo przyjemna...
Pat, jesteś Amerykanką mieszkającą w Niemczech?
PA: Jestem pół-Afrykanką, pół-Niemką, od niedawna mieszkam w Berlinie, jakiś czas temu uciekłam z Heidelbergu, aby łyknąć atmosfery wielkiego miasta, ale muszę stwierdzić, że brakuje mi chłopaków...
PB: Ach tak, tych z Heidelbergu...
Porozmawiajmy o pozostałych muzykach grających w zespole. W studiu i na koncertach nie grają ci sami, prawda?
PA: Tak, to prawda. Dzięki koncertom utworzył się stały skład, grający tylko na żywo, spośród tych, którzy się do tej pracy zdeklarowali. Z drugiej strony jest duża grupa ludzi, która pracowała w studiu, a nie ma nic wspólnego z koncertami, np. Barbara Lahr, która preferuje nagrywanie w skupieniu, w studiu i prawie wcale nie śpiewa na żywo. Z tego powodu spróbowaliśmy bogaty świat dźwięków wytworzony w studiu, zaadaptować dla sceny. Oczywiście, z pewnych rzeczy musimy rezygnować, wspaniale byłoby mieć na przykład orkiestrę, skrzypce czy dodatkowego klawiszowca, ale jesteśmy realistami i spróbowaliśmy to jakoś pogodzić. Z drugiej strony ludzie znają płytę i kiedy słyszą wykonanie na żywo, to tak, jakby otwierało się jeszcze jedno okienko, bo gramy jednak coś innego niż na albumie, ożywczego.
PB: Działa tu inna energia. Płyta i scena to dwa różne media, z którymi trzeba się obchodzić w odmienny sposób. Muszę przyznać, że sam nie jestem typem scenicznym, a bardziej specjalistą, producentem, dlatego doskonale współpracuje mi się z ludźmi, którzy znają się na występowaniu lepiej ode mnie.
Czy nie obawiasz się czasami, że w pewnej chwili komputery zdominują muzyków i sam proces tworzenia?
PB: Nie, nie obawiam się tego... Ale co masz dokładnie na myśli?
To, że rezultat będzie zbyt skomplikowany, "przeprodukowany".
PB: Ach tak, to się czasami zdarza. To właściwie całkiem normalne, że gdy wyprodukujesz jakiś utwór, pewne rzeczy z niego usuwasz, bo stwierdzasz, że jest tam zbyt dużo tego. Tak bywa, gdy najpierw entuzjazm każe ci dodawać do muzyki wszystko, co masz pod ręką. Gdy w końcu dochodzi wokal, okazuje się, że jednak trzeba uwolnić dla niego odrobinę przestrzeni. Czasami zdarza mi się przesadzić, ale to jest także kwestia dobrego smaku. Nie boję się technologii i panuję nad komputerami, choć czasami gdy maszyna zepsuje się, to brzmienie jest jeszcze ciekawsze...(śmiech), gdy zrobi nie to, czego się od niej oczekuje.
Wasz koncert w Polsce zakończyliście przepięknym nagraniem "You Stayed". W jaki sposób powstawała ta piosenka?
PA: Wydaje mi się, że "You Stayed" na samym początku miał był utworem instrumentalnym, prawda?
PB: Nie, niekoniecznie...
PA: W każdym razie, na początku Pit zestawia ze sobą sample, robi wstępną wersję demo i praktycznie wypala nam kompakt. My potem siedzimy w domu i słuchamy tego, przy zmywaniu na przykład albo wypełnianiu deklaracji podatkowej i zastanawiamy się, jak z tych fragmentów stworzyć coś ładnego. Z tą piosenką szybko stało się dla nas oczywiste, że tekst będzie opowiadał o drzewie. Zabawne przy tym było to, że wiele czasu pracowaliśmy oddzielnie, niektórzy z nas koncertowali, a Pit pracował w studiu. Kiedy przyjechałam, miałam już gotowy tekst i go zaśpiewałam. Doszła jeszcze trąbka Joo Krausa, ta gitara... i wtedy stwierdziliśmy, że wszystkie elementy doskonale ze sobą współbrzmią. Niemal każdy nagrywał w innym miejscu, gitarzysta, trębacz...
PB: Tak, to było zabawne, ciągłe wysyłanie taśm. To wynika z systemu, w jakim pracujemy, nagrania powstają w różnych studiach a ich efekty są odsyłane do mnie.
PA: A wracając do "You Stayed", jest on zawsze ostatnim utworem na naszych koncertach.
Dziękuję za rozmowę.