" Bogactwo jest niczym"
Rock'n'Rolf, znany również pod bardziej swojsko brzmiącym nazwiskiem Rolf Kasparek, przewodzi od niemal dwudziestu lat bandzie heavymetalowych piratów, którzy dzięki takim płytom, jak "Under Jolly Roger" czy "Port Royal" dochrapali się miana klasyków gatunku. Czas mija, a Running Wild wciąż jest taki sam, wciąż proponuje fanom metalu nieskomplikowane, ale porywające hymny - raz opiewające przygody wilków morskich, łupiących kupców pod piracką banderą, to znów odkurzające najciekawsze karty historii naszego kontynentu. Płyta "The Brotherhood", wydana w 2002 roku, nie odbiega od raz sprawdzonego schematu, nie zawiedzie więc wiernych fanów grupy. Z Rock'n'Rolfem, zawodowym muzykiem i historykiem-hobbystą, rozmawiał Jarosław Szubrycht.
Tuż przed rozpoczęciem sesji nagraniowej "The Brotherhood" opuścił cię basista Thomas Smuszynski i gitarzysta Thilo Hermann. Co się stało?
Właściwie to nie ma o czym mówić. Thomas miał jakieś problemy ze sobą, a cała moja ekipa, na czele z tour-menedżerem, miała problemy z nim. W pewnym momencie znalazłem się między młotem a kowadłem i zdałem sobie sprawę, że muszę podjąć jakąś decyzję, muszę zostać sędzią. Poprosiłem więc Thomasa o odejście z zespołu, w przeciwnym wypadku musiałbym się bowiem liczyć z tym, że odejdzie cała reszta. Chciałbym jednak podkreślić, że sam nie miałem z nim najmniejszych problemów... Natomiast jeśli chodzi o Thilo, od początku wiedziałem, że prędzej czy później przyjdzie nam się rozstać. Niedawno znalazł świetną, dobrze płatną pracę, w której musi być osiem godzin dziennie. Przystał na to, bo ma rodzinę do utrzymania i doskonale go rozumiem. Początkowo próbował jakoś pogodzić pracę z próbami i przygotowaniami do koncertów, ale wyraźnie mu nie szło. W pewnym momencie odciągnąłem go więc na bok i powiedziałem: Stary, tak być nie może. Musisz wybrać. I wybrał.
Nie obawiasz się, że Thomas i Thilo założą teraz nowy X-Wild [Tak nazywała się grupa założona w latach 80. przez muzyków wydalonych przez Rolfa z Running Wild; nie odniosła większego sukcesu - red.]?
(śmiech) Nie. Rozstaliśmy się w przyjaźni. Jakiś tydzień temu dzwoniłem do Thilo i zapewnił mnie, że z przyjemnością wpadnie na koncert zobaczyć, jak sobie teraz radzimy.
No i jak sobie radzicie? Masz już nowy skład?
Tak. Nowego basistę znalazłem jeszcze przed sesją nagraniową i jest nim Peter Pichel. Z kolei nowym gitarzystą, który będzie z nami grał koncerty, został Bernd Aufermann, znany m.in. z gry w Angel Dust oraz wielu innych projektów, nie tylko metalowych. Nowym perkusistą koncertowym Running Wild został Matthias Liebetruth, który pomagał mi już kiedyś przy niektórych partiach "Victory". Skład zespołu został więc skompletowany.
Tak czy owak, od wielu lat Running Wild to właściwie twój projekt solowy. Jak do tego doszło?
Właściwie nigdy nie podjąłem takiej decyzji, po prostu stało się... Przyjrzyj się uważnie historii Running Wild, a bez trudu zauważysz, że skład zespołu zmieniał się właściwie bez przerwy. Gdyby nie dziwne klimaty w zespole, gdyby nie nieustanne przepychanki pomiędzy muzykami, zaszlibyśmy dużo dalej, bo problemów z akceptacją ze strony fanów czy metalowych mediów nigdy nie mieliśmy. W pewnym momencie dotarło do mnie, że jestem autorem większości materiału, że podejmuję najważniejsze decyzje i jeszcze muszę tracić energię na łagodzenie kłótni pomiędzy członkami zespołu. Jeśli wytwórnia potrzebowała ustalić coś z zespołem, zwracała się do mnie, jeżeli jakiś magazyn prosił o wywiad, chciał rozmawiać ze mną... W sposób naturalny z zespołu Running Wild wykształcił się mój projekt solowy o tej samej nazwie. Z dzisiejszej perspektywy nie ma co się oszukiwać, nie ma co temu zaprzeczać. W studiu to nawet lepiej, przynajmniej nikt mi nie przeszkadza, ale dbam o to, by Running Wild, który wchodził na scenę, zawsze liczył czterech członków i żeby byli to jak najlepsi muzycy.
Podczas nagrywania płyty nie masz wrażenia, że zbyt wiele bierzesz na siebie?
Nie, nic z tych rzeczy. Od 1989 roku, czyli od sesji nagraniowej "Death Or Glory", sam nagrywam wszystkie gitary rytmiczne, a drugi gitarzysta pojawiał się w studiu tylko po to, by nagrać parę solówek. Tym razem sam nagrywałem również solówki, co oznaczało jeszcze więcej pracy, ale jako, że album powstawał w moim domowym studiu, nie musiałem się śpieszyć. Nagrywanie płyt u siebie to wielka wygoda.
Nie byłoby Running Wild bez historycznej tematyki twoich tekstów. Na "The Brotherhood" jednak, bardziej niż kiedykolwiek, zdecydowałeś poświęcić się współczesności, czego dowodem są takie utwory, jak "Soulstrippers", "Welcome To Hell" czy "Dr Horror". Czyżby znudziło cię grzebanie się w przeszłości?
Niczego z góry nie zakładałem. Czasem pomysł na tekst przychodzi do mnie po przeczytaniu ciekawej książki lub obejrzeniu filmu, innym razem wystarczy, że zobaczę w kiosku okładkę jakiegoś magazynu. Poprzednie trzy wydawnictwa Running Wild były albumami koncepcyjnymi, więc narzucało to pewną dyscyplinę. Tym razem jednak tytuł i okładka odnoszą się wyłącznie do jednego utworu, czyli "The Brotherhood", a pozostałe nie są ze sobą w żaden sposób powiązane. Mogłem więc wreszcie poruszyć tematy, o których już od dawna chciałem zaśpiewać.
Czy "Dr. Horror" wiąże się z wąglikową paniką, której doświadczyliśmy pod koniec 2001 roku?
Najśmieszniejsze jest to, że napisałem ten tekst jeszcze przed 11 września 2001 roku, nie mówiąc już o dyskusji związanej z ewentualnym atakiem terrorystów przy użyciu broni biologicznej, która wybuchła znacznie później... Nagle moja wzięta z powietrza historyjka stała się bardzo prawdziwa i bardzo poważna. Bardzo dziwnie się poczułem, kiedy zdałem sobie z tego sprawę.
Bardzo podoba mi się utwór "The Ghost (T.E. Lawrence)", opowiadający historię Lawrence'a z Arabii. Skąd ten pomysł?
To wspaniała postać. Kiedy byłem dzieckiem, widziałem film "Lawrence z Arabii", z Peterem O'Toolem w roli głównej, który zachwycił mnie do tego stopnia, że od tamtej pory nie mogę przestać o nim myśleć. Jakieś dwa lata temu wpadła mi w ręce biografia Thomasa Edwarda Lawrence'a - to naprawdę fascynująca lektura. Nie tyle zainteresowało mnie w niej tło polityczne, czyli walka Arabów o wolność i echa I wojny światowej rozgrywającej się wówczas w Europie, co sama postać Lawrence'a. To był wyjątkowy człowiek, łączący w sobie wiele sprzeczności. Urodził się i wychował w Anglii, był szlachcicem i dżentelmenem, ale serce oddał pustyni. Nie czuł się jednak dobrze w żadnym z tych miejsc, w żadnej z ról, które przyniosło mu życie. Chociaż próbował opuścić Arabię, zawsze do niej wracał, nie mógł się jej pozbyć. Właśnie ten tragizm jego osobowości zainteresował mnie i zainspirował najbardziej.
Jednym z moich ulubionych utworów z nowej płyty Running Wild jest "Siberian Winter". Tylko dlaczego jest to kompozycja instrumentalna? Doszedłeś do wniosku, że żadne słowa nie są w stanie opisać przeszywającego zimna Syberii?
Właśnie tak! Ten utwór jest swojego rodzaju kontynuacją kompozycji "The Hussar" z "Victory", płyty poświęconej w całości carskiej Rosji. Choć to numer instrumentalny, kosztował mnie chyba najwięcej pracy z wszystkich utworów, które znalazły się na nowej płycie. A najzabawniejsze jest to, że przeważająca część "Siberian Winter" powstała w środku upalnego lata, kiedy temperatura się gała 35 stopni Celsjusza w cieniu! Nie dość, że nigdy nie byłem na Syberii, to jeszcze nagrywałem ten utwór pocąc się jak mysz, ale myślę, że udało mi się stworzyć muzykę, która oddaje klimat zimna i osamotnienia...
Na zdjęciu zamieszczonym we wkładce widzimy cię ubranego w huzarską kurtkę z okresu wojen napoleońskich i czako, które zdobi polski orzeł. O co chodzi?
Ten orzeł nie jest polski, ale pruski, bodajże z 1845 roku! Łatwo jednak mogłeś się pomylić, bo podobnie jak polski ma tylko jedną głowę, a fotografia jest zbyt mała, byś mógł dostrzec, że na jego piersi znajdują się litery FR, czyli oznaczenia króla Fryderyka. Z kolei na pasie, który mam przewieszony przez ramię, znajduje się orzeł włoski, ale z daleka wygląda tak samo jak ten pruski, więc zdecydowałem się go dodać. (śmiech) Nie zależało mi zbytnio na zachowaniu prawdy historycznej, ale raczej na odpowiednim efekcie wizualnym. Póki coś do siebie pasuje, zakładam to bez dłuższego zastanowienia. Mam zresztą trochę polskich rzeczy, w tym orła z tamtej epoki, ale jest zbyt mały, by zakładać go do zdjęć. (śmiech)
To chyba dość drogie hobby?
Tak, to prawda. (śmiech) Najbardziej interesują mnie pamiątki z okresu panowania ostatniego cara. Mam ich sporo, chociaż niełatwo je zdobyć, bo w trakcie rewolucji bolszewicy wszystko zniszczyli, a jeśli nawet nie zniszczyli, to za nic nie chcieli wypuścić z kraju. Za wywożenie takich rzeczy można było trafić do więzienia. Największa frajda to znalezienie czegoś, co na dobrą sprawę nie powinno już istnieć... Dobrze, że nie mieszkam już w Hamburgu, bo tam było kilka świetnie zaopatrzonych sklepów z pamiątkowymi militariami i zostawiałem w nich fortunę. (śmiech)
Jesteś zadowolony ze współpracy z firmą GUN? Takie grupy jak Grave Digger i Rage uciekły od nich w popłochu i niezbyt miło wspominają swych byłych mocodawców.
Jestem zadowolony, póki robią, co do nich należy. (śmiech) Kiedy podpisaliśmy umowę z GUN i wydawaliśmy "The Rivalry", problemów było niemało. Głównie jednak brały się stąd, że przez całe życie współpracowałem z inną firmą, czyli Noise International i do ich sposobu załatwiania spraw byłem przyzwyczajony. Dotarliśmy się jednak z GUN i póki co wszystko jest w porządku. Mam sporo pomysłów na promocję "The Brotherhood" i mam nadzieję, że wytwórnia pomoże mi w ich realizacji.
Pamiętasz jedyną jak dotąd wizytę Running Wild w Polsce?
Oczywiście! To musiał być 1987 rok, graliśmy wtedy z Helloween i Overkill na festiwalu Metalmania... Po raz pierwszy graliśmy wtedy dla tak ogromnej publiczności, o ile wiem widziało nas wówczas z dziesięć tysięcy fanów metalu! Niestety, od tamtej pory nie mieliśmy okazji zagrać w Polsce, bo nikt nie był w stanie spełnić naszych podstawowych warunków finansowych. My może i zgodzilibyśmy się zagrać za darmo, ale trzeba przecież opłacić transport, ekipę techniczną, efekty świetlne i pirotechniczne. To naprawdę sporo kosztuje. Mam jednak nadzieję, że kiedyś do was znowu dotrzemy. Póki co jednak trasa koncertowa promująca "The Brotherhood" obejmie jedynie Hiszpanię i Niemcy, a latem postaramy się pojawić na największych metalowych festiwalach, m.in. w Szwecji, na Węgrzech i we Włoszech.
Co pirat Rock'n'Rolf uważa za swój największy skarb?
To nie jest łatwe pytanie. Uważam jednak, że największym skarbem jest zdrowie, szczęście i radość z tego, że się żyje. Tego nie zastąpią diamenty, kosztowności, ani żadne pieniądze. Bogactwo jest niczym, jeśli nie masz szczęścia w sobie.
Dziękuję za wywiad.