"Annihilator w drodze"

article cover
INTERIA.PL

To jeden z wielkich powrotów 1999 roku. Za sprawą albumu “Criteria For A Black Widow”, kanadyjczycy z grupy Annihilator udowodnili, że thrash metal wciąż może być muzyką ciekawą i świeżą. Za sprawą tournee u boku amerykańskiej grupy Overkill dowiedli, że metalowe koncerty mogą być nie tylko wspaniałym widowiskiem, ale również ucztą dla ucha. Gitarzystę Jeffa Watersa, lidera Annihilator, o wrażenia z pierwszej europejskiej trasy koncertowej od kilku lat, pytał Jarosław Szubrycht.

Jeff: Jesteśmy w drodze ponad miesiąc i zdążyliśmy odwiedzić wiele wspaniałych krajów, w których nie graliśmy od wielu, wielu lat oraz kilka takich, w których Annihilator nie występował dotąd nigdy – jak na przykład Polska.

Jak podoba wam się w Polsce?

J: Bardzo, chociaż szczerze mówiąc nie mamy zbyt wiele czasu na zwiedzanie waszego kraju. Musimy poprzestać na tym, co zobaczymy z okien autokaru. Mogę tylko powiedzieć, że to, co najważniejsze, czyli koncerty, będziemy długo wspominać. Polska publiczność jest naprawdę szalona, więc chociaż jeszcze nie zdążyliśmy stąd wyjechać, już myślimy o powrocie. Rozmawialiśmy z organizatorem tej trasy i prawdopodobnie wrócimy do was jesienią.

Czy w trakcie nagrywania najnowszego albumu Annihilator miałeś poczucie, że będzie to płyta, która pozwoli zespołowi powrócić na sceny całego świata, że powstaje materiał, który przywróci wam przychylność zarówno prasy, jak i fanów?

J: Nie, nigdy o tym nie myślę. Każda płyta Annihilatora powstaje mniej więcej w ten sam sposób. Siedzę sam w domu, gram na gitarze, wymyślam kolejne riffy i nie zastanawiam się, czy ludziom się to spodoba. Kiedy już kończę pracę, po wyjściu ze studia, również nie mam poczucia – “O, jaki fajny album nagrałem!”, raczej przyłapuję się na myślach o tym, co mógłbym zrobić lepiej.

Jak udało ci się skompletować oryginalny skład Annihilatora, ten sam, który brał udział w nagrywaniu debiutanckiego albumu “Alice In Hell”?

J: Prawie oryginalny, czterech muzyków z pięciu... Kiedy latem 1998 zacząłem komponować utwory na “Criteria For A Black Widow”, zauważyłem, że powstaje materiał bardzo agresywny, i że będę potrzebował dobrego, szybkiego perkusisty. Niestety ten, z którym współpracowałem od dłuższego czasu, przeprowadził się do Berlina. Niewiele myśląc, zadzwoniłem do Raya Hartmanna, który posłuchał muzyki i od razu zgodził się zagrać. Muzyka, którą napisałem, bardzo przypominała mu okres pierwszej płyty Annihilator, więc zaproponował, by zaśpiewał Randy Rampagne, który na “Alice In Hell” spisał się przecież doskonale. Zadzwoniłem więc do Randy’ego i w kilka dni mieliśmy trzech muzyków z oryginalnego składu z powrotem w Annihilatorze.


Płyta powstawała w nienajlepszym dla ciebie okresie. Rozwodziłeś się z żoną, walczyłeś o prawo do opieki nad synem – na ile wpłynęło to na muzykę zawartą na “Criteria For A Black Widow”?

J: Cały ten syf, przez który musiałem przejść, musiał wywrzeć jakieś piętno na muzyce. W czasie trwania sprawy rozwodowej byłem jednak na tyle rozbity, że nie potrafiłem grać na gitarze. Przez ponad rok byłem w strasznym dołku - nie dotknąłem instrumentu, nie wychodziłem na zewnątrz, nie rozmawiałem z przyjaciółmi. Kiedy wszystko się skończyło, latem 1998 roku, poszedłem na koncert Slayer i to było jak pobudka. Znowu chwyciłem za gitarę, zacząłem grać i w kilka tygodni skomponowałem materiał na demo “Sonic Homicide”, który po kilku miesiącach przekształcił się w płytę “Criteria For A Black Widow”. Kiedy zacząłem komponować, opuściła mnie cała zła energia, mogłem wyrzucić z siebie agresję za pomocą muzyki. Na szczęście całe to piekło jest już za mną. Syn pozostał przy mnie, ułożyłem sobie nowe życie, z dnia na dzień jest coraz lepiej. Jestem coraz bardziej szczęśliwy!

Czyli może ci zabraknąć inspiracji przy pracy nad następną płytą...

J: Tak, możecie oczekiwać płyty z muzyką dyskotekową. (śmiech) Mówiąc serio, moim nowym źródłem inspiracji jest trwająca właśnie trasa koncertowa. To niewiarygodne, jak wiele dało mi to, że znowu mogłem znaleźć się z zespołem na scenie.

Krążą pogłoski, że Dave Mustaine widziałby cię chętnie w Megadeth, jako zastępcę Marty’ego Friedmana. Ile w nich prawdy?

J: Prawdą jest, że Dave zadzwonił do mnie w 1989 roku i zaproponował mi posadę w Megadeth. Odmówiłem, bo Annihilator odnosił wtedy pierwsze poważne sukcesy i nie chciałem tego zostawiać. Od kiedy jesteśmy na tej trasie, dowiaduję się od dziennikarzy w różnych krajach, że Dave znowu jest zainteresowany. Nie wiem, co o tym myśleć, nikt mi jeszcze nic oficjalnie nie zaproponował. Nie wiem, jak zareagowałbym na takie zaproszenie. Annihilator przez te wszystkie lata był dla mnie numerem jeden, poświęciłem mu bardzo wiele czasu i energii. Z drugiej strony Megadeth to duży zespół i taka propozycja byłaby dla mnie wielkim zaszczytem. Na pewno będę musiał dobrze ją przemyśleć...


Czy fakt, że Annihilator pochodzi z Kanady, kraju raczej ubogiego w metalowe tradycje, nie przeszkadzał wam trochę w karierze?

J: To, że pochodzimy z Kanady, nie miało chyba nic do rzeczy. Rzeczywiście, w porównaniu ze Stanami Zjednoczonymi, niewiele mamy zespołów metalowych, za to większość kanadyjskich kapel ma własny, rozpoznawalny styl. Prawdziwą przeszkodą w karierze Annihilatora było to, że nie znałem się kompletnie na muzycznym biznesie i przez dwanaście lat pozwalałem na prowadzenie naszych interesów bardzo złym menedżerom. Trafiliśmy na nieuczciwych ludzi, którzy zamiast nam pomagać, rzucali nam kłody pod nogi, myśląc tylko o własnych korzyściach. Dlatego zawsze, gdy już zaczynało być dobrze, gdy pięliśmy się w górę, złe decyzje firmy menedżerskiej sprowadzały nas z powrotem na sam dół. Dzisiaj sam dbam o wszystko i dobrze na tym wychodzimy.

Dziękuję za wywiad.

J: Ja również dziękuję. Mam nadzieję, że polskim fanom Annihilatora podoba się nasz ostatni album. Jeżeli ktoś nie mógł zobaczyć nas na koncertach z Overkill, już dzisiaj zapowiadam, że prawdopodobnie wrócimy do Polski jesienią tego roku na kilka koncertów. Do zobaczenia!

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas