Reklama

Wyobraźnia

Najpierw przeprosiny. Dziura w pisaniu nie zdarza mi się za często, ale jednak. Nadchodzi samoistnie, jak susza w Etiopii i nic wtedy nie da się zrobić. Gdybym pił, jak przed laty, napisałbym trzy felietony w jeden dzień i byłoby po krzyku. Ale jestem trzeźwy od 18 lat, a to oznacza, że się zastanawiam czasem nad tym, co moje pisanie zmieni. I gdy mi wychodzi, że nic - wtedy pojawia się susza. Ten felieton zaczynałem bodaj 50 razy na przestrzeni ostatnich tygodni. Nie do końca to jest normalne.

* * *

Włączam muzyczkę. Dzisiaj to będzie soundtrack i to niezwykły, bo nieistniejący.
Stronka internetowa "Soundtrack Factory" to miejsce, gdzie ludzie zamieszczają swoje fikcyjne scenariusze filmowe - w zasadzie nawet nie scenariusze, a historyjki - i do nich układają wyimaginowane soundtracki. Niezwykły pomysł. Na miejscu można sobie posłuchać zbiorów piosenek całkiem legalnie, co właściciele strony podkreślają dość dobitnie (zapłacili należności autorskie tam, gdzie trzeba), a ja to podkreślenie przedłużam, bo w tych właśnie dniach będą o mnie pisać różnie.
Soundtrack, który mi zaraz wpłynie do uszu, nosi tytuł "Feel Like James Dean". Piosenki są przepiękne, historyjka też.

Reklama

* * *

Wiele lat temu, przed koncertem w "Hali Olivii" w Gdyni, odbyła się konferencja prasowa. Mizerna, bo jakież wtedy mogły być media - trzy stacje radiowe, dwa programy telewizyjne, może siedem gazet, a wszystko miało jednego właściciela, który miał czerwone zabarwienie. Pytano mnie o różne rzeczy, głównie o przyczynę chwilowego powrotu na scenę. Coś tam odpowiadałem, ale nie było to zbyt ważne.
W pewnej chwili wziął mikrofon do ręki jeden z organizatorów koncertu, reprezentant komunistycznej organizacji młodzieżowej i powiedział coś takiego: "Jestem dumny z tego, iż taki zespół powraca na scenę dzięki staraniom naszej organizacji ZSMP. To dla nas jest wielki zaszczyt, wielkie wyzwanie i wielki sprawdzian naszych organizacyjnych możliwości".

Dziennikarz radiowy natychmiast zapytał mnie przebiegle, co ja na to. I pamiętam, że odpowiedziałem tak: "Jestem dumny z tego, że tak mała firma, jak nasz zespół, jest w stanie stanowić tak wielkie wyzwanie dla tak potężnej organizacji".
Dziś, po niemal 20 latach, przyglądam się poczynaniom wokół mnie zupełnie innej firmy i myślę niemal dokładnie to samo. Słaba musi być siła sprawcza instytucji, która nie może wypełnić swojej misji, bez posłużenia się innym człowiekiem wbrew jego woli.

* * *

Najczęściej przestaję pisać wtedy, kiedy wokół zaczyna się chaos. Kiedy pewne zdarzenia, które mnie inspirują, są szybko zacierane przez inne zdarzenia. I nieważne, czy są to przypadki dla mnie miłe, czy niemiłe. W czasie mojego tu milczenia zdarzyło się wiele.
Rzucono się na Szczukę, zamknięto "Le Madame", ogłoszono chęć rozwiązania Sejmu, pojawiły się płyty Davida Gilmoura i Prince'a, a władca Turkmenistanu postanowił zasiać na pustyni las. Odbyłem szereg przedziwnych spotkań, niektórych fascynujących, innych mniej, ktoś z moich bliskich zachorował na serce, a inny ktoś powiedział mi, że nie ma pieniędzy na jedzenie. Wielki muzyk zresztą.
To absorbuje, uwierzcie mi.

* * *

Próbowałem nakłonić pewnego człowieka, żeby sobie coś wyobraził. Że na przykład jest biedny, jak mysz kościelna dowolnego wyznania, albo że pada ofiarą zmasowanego ataku medialnego. Albo że jest poważnie chory lub trafia do obozu koncentracyjnego, albo że jest alkoholikiem. Nie dało rady. Był nienagannie ubrany, uśmiechnięty - i nie umiał sobie żadnej z tych rzeczy wyobrazić. Także tego, że nagle wszystko traci. Gdy go namawiałem, aby pokombinował w tym kierunku - patrzył na mnie z politowaniem. Tymczasem jedna z przepowiedni głosi: "Brak wyobraźni jest jak laleczka voodoo".

* * *

Uuuach! Ostatnia płyta Prince'a gra w całym moim domu, od rana do wieczora. Piszę ten felieton - gra. Leżę w wannie - gra. Oglądam film o Annie Leibovitz - gra. Mierzę sobie cukier we krwi - gra. Pracuję w studio nad swoimi nowymi utworami - gra, tyle że piętro niżej. Mój syn zwariował, jednym słowem.
Muszę przyciszyć muzykę z "Soundtrack faktory", bo z trudem do mnie cokolwiek z niego dociera, choć głośniki mam niezłe.

* * *

W 1978 roku przed sklepem z płytami przy Main Street w Chicago, cudowny basista Perfectu o ksywce Morski Pies stał i kiwał głową. Ubrany w skórzaną murzyńską marynarkę w kolorze niebieskim, wpatrywał się w wystawę, na której jedynym eksponatem była ustawiona na plastikowym postumencie okładka winylowej płyty. Spoglądał z niej ciemnoskóry typek o niegrzecznej minie. Nie znałem go. Podpisany był "Prince".
Zdzisiek był po paru piwach i cwanymi gestami, które podpatrzył (albo i sam je wymyślił, głowy nie dam) u Lee Marvina w genialnej roli pijanego rewolwerowca w "Cat Ballou", nakazał mi stanąć obok siebie. "Filuj" - wydał polecenie. Zacząłem filować. Dzidek zaciągnął się cigaretem, wypuścił dym w niebo i powiedział ni to do mnie, ni w stronę chmur: "Ty wiesz, jak ten skurwysyn zapierdala na wszystkim?".

* * *

Rozmowa o wyobraźni jest rozmową o tym, co dopuszczamy do swojej głowy, a czego nie. Każdy ma swoją wyobraźnię. Kiedy Peter Gabriel mówi: "Wyobraź sobie, że wszystko jest do góry nogami, że Ziemia jest wysoko nad twoją głową, a pod twoimi stopami jest niebo" - to ja sobie potrafię takie coś wyobrazić bez wysiłku.

* * *

Pamięć jest jedną z największych sił, z jakimi mam do czynienia. Pamięć, widzenie szczegółów, zapamiętanie kompletnej składni wypowiedzianych przez kogoś zdań, zrobionych min, uczynionych gestów. Czasem widzę w głowie zapis z jakiejś sytuacji sprzed lat z taką dokładnością, aż mnie to przeraża.
Kilka dni temu straciłem pamięć. Wyszedłem ze spotkania z młodymi filmowcami, stanąłem na środku chodnika ulicy Marszałkowskiej i nagle dopadła mnie pustka, jakiej nigdy wcześniej nie znałem.
Sekundę później ogarnęło mnie przerażenie. Nie wiedziałem, jak tu dojechałem, skąd się wziąłem, co robiłem wcześniej przez cały dzień. Przez dobrą minutę tkwiłem w bezruchu, mijali mnie ludzie, zerkali, coś szeptali. Na głowie miałem czarny kapelusz z białym napisem "Niegranie", więc stercząc nieruchomo na środku chodnika musiałem wyglądać, jak uczestnik jakiegoś happeningu.

W końcu wolno podszedłem do samochodu, który dostrzegłem kątem oka i wsiadłem do środka. Wyjąłem komórkę i drżącym palcem wcisnąłem klawisz, który mnie zawsze łączy z Gusią. Chciałem tylko jednego: żeby mi jak najszybciej powiedziała, skąd się tu wziąłem, gdzie wcześniej byłem, co robiłem. Telefon Gusi był zajęty.

Samo spotkanie ze studentami pamiętałem, bo nadal stali przed wejściem do "Bajki" i mi machali - ale wcześniej nic. Położyłem głowę na kierownicy. Z zewnątrz musiało to wyglądać na klasyczny zgon kierowcy-pijaczyny. I nagle pojedyncze obrazki zaczęły mi wskakiwać w jaźń, najpierw jeden, potem drugi. Jakiś policjant, Owsiak, ulica Puławska, zapieniony facet, który coś do mnie mówi z taką złością, że aż mu żyły prężą się na szyi.

I trach! Nagle wszystko wraca. Wielka ulga, naprawdę wielka ulga. Wycieram krople potu z czoła i zaczynam rozumieć, że był to sygnał - takie coś może się zdarzyć, także mnie, a wtedy człowiek staje się bezradny.
Brr, nawet teraz mam złe mrówki na plecach.

* * *

Heh... Szczukę skopano butami. Nie dano wiary jej słowom, że nie wiedziała, iż parodiuje osobę niepełnosprawną. Nawet jej nie wysłuchano, uznano, że jest nikim i wyceniono jej "nicość" na pół bańki. Tymczasem mnie utkwił w pamięci powtórzony przez wszystkie telewizje i to wielokrotnie obrazek posła Giertycha, który stojąc na mównicy w Sejmie i zezując na posła Gosiewskiego, mówi z szyderczym uśmieszkiem: "Kłamstwo ma krótkie nóżki". I sekundę potem przebitka - niepełnosprawny (zdaje się) Gosiewski robi się czerwony na twarzy.

* * *

Tego dnia wcześniej prowadziłem program TVP Kultura. Głównym wątkiem był temat "Rock i polityka". Zaproszono różnych gości, wśród nich historyka z IPN.
Zanim weszliśmy do studia, odbierałem w garderobie instrukcje od pani Ani na temat filmów, które będą prezentowane na antenie. W pewnej chwili pani Ania zasygnalizowała, że w trakcie dyskusji wyemitują wypowiedź Jurka Owsiaka. Słysząc to historyk IPN zerwał się znad papierów. "Oczywiście będzie można go negatywnie skomentować?" - zapytał z napiętymi zmarszczkami na czole. "Przecież pan tego jeszcze nie widział" - zapytałem. "Bez znaczenia, Owsiak to zły człowiek" - odparł pan historyk.

Poczułem chłód.

* * *

Koncerty na żywo są najpiękniejszym momentami w muzyce. Musicie mi uwierzyć. Kilka dni temu na NBC punkowy wódz sprzed lat, wściekły rebeliant i anarchista Billy Bragg, zaśpiewał piękny utwór "New England", a w nim słowa: "Nie zamierzam burzyć świata, nawet nie szukam lepszej Anglii, po prostu chcę spotkać jakąś dziewczynę". Uwielbiam ten tekst. Może dlatego, że widzę w nim przejmujący skowyt samotności.

* * *

Niektóre rzeczy wydają się bardzo łatwe do wyobrażenia.
Panią z PiS, która na posiedzeniu sejmowej komisji zdrowia nie chciała nawet słuchać Owsiaka, gdy ten referował program edukacji ratowniczej w szkołach, wyobraziłem sobie bezwiednie. Zainspirowały mnie jej własne słowa, które wypowiedziała zaraz po posiedzeniu: "Owsiak nie powinien uczyć w szkołach ratowania, to jest niewłaściwa osoba do takich działań" oraz "Owsiak uczynił dla Polski więcej zła niż dobra".

Wtedy sobie wyobraziłem, jak ta Pani idzie z mężem ulicą, jak on znienacka upada, bo ma zawał serca i zwija się z bólu, dławią go duszności. I Pani woła "Ratunku!", podbiega młody człowiek w koszulce Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy, schyla się nad konającym, chce robić reanimację i wtedy Pani chwyta Owsiakowego ratownika za rękaw, odciąga go zdzierając obcasy do pięt i wrzeszczy "Nie, tylko nie ty!".

* * *

Aranżacje Prince'a przypominają wielkie zwałowisko kosztowności w jakiejś grocie na Wyspie Skarbów. Pootwierane kufry, w nich sterty złotych monet, wyciekające naszyjniki i kolie, jakieś złote kielichy walają się pod stopami. Każda zagrywka, choćby najdrobniejsza, jest sama w sobie perełką, brylantem albo rubinem. Jako muzyk mam dar prześwietlania muzyki niczym rentgenem i kiedy większość ludzi nuci refren piosenki - ja słyszę uderzenie tamburynu obrobionego przez pogłos firmy Lexicon. Czasem to przeszkadza, ale tylko czasem.
Prince jest artystą XXII wieku. Geniusz na każdym polu.

* * *

Dostałem nieco maili i w nich różne pytania. Dziękuję za wszystkie, zwłaszcza te osobiste. Odpowiem na nie bezpośrednio. Teraz trzy odpowiedzi na najprostsze - być może pomogą innym.
"Jak pan ustawia swój sprzęt, kiedy pan słucha muzyki?". To ważne, żeby ustawić wszystkie gałki swojego wzmacniacza na zero, nie uruchamiać żadnego equalizera, żadnego podbicia basów czy wysokich tonów. Zapamiętajcie: artysta nagrał płytę w sposób, który uznał za doskonały i zawarł na niej tyle basów, ile uważał za stosowne. W pozycji "zero" wszystko brzmi tak, jak to słyszał artysta w studio. Po co po nim poprawiać?

"Czym się kierować dobierając muzyków do zespołu?". Uśmiecham się, bo jestem ostatnim chyba człowiekiem, który dokonywał właściwych wyborów w tej materii. No nic: kieruj się instynktem. Nic więcej nie możesz zrobić. Pamiętaj, że każdy zespół się rozpada, choćby nadal razem grali.
"Czy nie jest panu przykro, że pan już nie gra?" To jest pytanie o przemijanie i dlatego na nie odpowiadam. Jest różnie. Bywają dni, kiedy jest mi z tym dobrze, bywają i takie, kiedy jest mi smutno. Na szczęście gram dużo w domu i często z przyjaciółmi muzykami. Szczerze mówiąc wciąż mam nadzieję, że zagram jakiś koncert.

* * *

W tym momencie miałem przerwę w pisaniu tego felietonu. Zadzwonił do mnie ostro wkurzony bardzo znany prezenter radiowy. Opowiedział, jak jeden z szefów wytwórni fonograficznej bez mrugnięcia okiem zaproponował mu za kasę sfałszowanie wyników jakiegoś plebiscytu antenowego - chodziło o to, by plebiscyt wygrała pupilka wytwórni. W zamian szef wytwórni proponował podział kasy, jaką ten manewr przyniesie po wzroście sprzedaży płyt. DJ dostał furii (i wierzę, że tak było, bo go doskonale znam) i znajomość między panami uległa zdruzgotaniu.
Mam nienajlepsze wieści: taka forma "promocji" zdarza się nie tak rzadko, jakbyśmy wszyscy tego chcieli.

I to są te momenty, kiedy mi dobrze z "Niegraniem".

* * *

W moim domu nadal drżą ściany - nadal u Tytusa gra Prince, a ja sięgam pamięcią daleko, do roku 1978.
Słuchaliśmy wtedy soulu i funky całymi godzinami. Nie dlatego, żebyśmy jakoś szczególnie kochali ten rodzaj muzyki - chodziło o struktury rytmiczne. No i musieliśmy niektóre utwory grywać do tańca w restauracjach. Na podłodze stała papierowa torba wypełniona flaszkami przepysznego musującego wina "Riuniti", które znikało w obłędnym tempie, a ze starego gramofonu Sharp płynęła muzyka z kolejno nanizanych płyt.
Stevie Wonder, Chic, Thelma Houston. Wino było w kolorze bordo, niczym jeden z moich Gibsonów i miało migdałowy smak. A z lekko trzeszczącego winylu Earth, Wind & Fire grali "September". Wyobraźcie sobie tę scenę. Żadnych clipów i pojedynczych skrawków - cała płyta, od dechy do dechy.
Gdy nałożyliśmy na czubek talerza świeżo zakupiony winyl Prince'a i pchnęliśmy łapkę gramofonu w stronę rowków, ta majestatycznie opadła i po paru sekundach popłynęły pierwsze dźwięki. Były takie, że natychmiast przestaliśmy pić.
Zrozumieliśmy, że ktoś nam, bezczelnym rockerom naśmiewającym się ze wszystkiego, grozi palcem.

* * *

Przydałaby się jakaś pointa do tego felietonu. Niewiele przychodzi mi na myśl. Może napiszę więc tak:
Świat muzyki jest znacznie piękniejszy, niż świat mediów czy polityki. Świat wyobraźni natomiast jest karmą - jedyną siłą, która nadaje muzyce sens istnienia. Gram ostatnio dużo. Mam nadzieję, że ten chaotyczny zbiór myśli potwierdził to w jakiś sposób.

Zbigniew Hołdys

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: felieton | świat | pamięć | wyobraźnia | Prince | Zbigniew Hołdys
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy