Womad Festival: Oczyszczenie
Jarek Szubrycht
Gil Scott-Heron i jego szczery do bólu, rozdzierający serce blues - trudno sobie wyobrazić piękniejszy finał Womad. Festiwalu, z którego nie chce się wyjeżdżać.
Co można robić w obozie dla uchodźców? Na przykład dla tych, którzy nie chcieli stać się ofiarami wojny domowej w Sierra Leone? Można się nudzić i narzekać na podły los, ale można też rozwijać swój talent, jak rozśpiewany i roztańczony kolektyw Sierra Leones Refugee's All Stars, który trzeciego dnia festiwalu zagrał pierwszy koncert na dużej scenie. Ich propozycja to muzyka taneczna, w której reggae spotyka się z afrykańskim funkiem - gdyby nie nazwa zespołu, mógłbym przysiąc, że ludzie, którzy komponują i wykonują takie numery, wiodą beztroskie życie...
Rizwan-Muazzam Qawwali z Pakistanu to formacja bratanków Nusrata Fateha Ali Khana, którzy dwoją się i troją, by wypełnić artystyczny testament wielkiego wuja. Choć jego poziomu nie osiągną zapewne nigdy, bo tu oprócz sprawności fizycznej potrzeba jeszcze tej szczypty magii, z którą człowiek albo się rodzi, albo jej nie ma. Co nie zmienia fakt, że Rizwan i Muazzam dali naprawdę świetny koncert i każdy, nawet umiarkowany, fan qawwali słuchał jak zahipnotyzowany.
Po koncercie weteranów z Orchestre Poly-Rythmo de Cotonou, którzy poderwali do tańca niemal wszystkich womadowiczów, którzy znaleźli się w polu rażenia głośników, przez festiwal przeszedł niezwykły, mieniący się wszystkimi kolorami tęczy korowód. A w nim dzieci i dorośli, niepełnosprawni i akrobaci, fani i artyści. Każdy coś niósł, jeśli nie instrument to lalkę, albo przebrany był mniej lub bardziej wymyślnie. Niektórzy szli z manifestem politycznym bądź ekologicznym na ustach (jak przedstawiciele Amnesty International), inni wyłącznie po to, podkreślić swoją odrębność i zamanifestować dobre samopoczucie. To jest właśnie fundament Womad Festival - tolerancja, życzliwa ciekawość, pozytywne nastawienie do innych. Niby niewiele, ale kiedy ponad 30 tysięcy osób spełnia te warunki, powstaje sielankowa kraina, z której nie chce się wyjeżdżać.
Imelda May, piękna Irlandka, szturmem wzięła serca publiczności. I trudno powiedzieć, czy bardziej za sprawą ognistego rockabilly, uszlachetnionego soulowym feelingiem, czy może swą urodą i wdziękiem. Tak czy owak, nie chcieli jej puścić ze sceny. Nie gorsze przyjęcie zgotowano Afro Celt Sound System. Ale to w Wielkiej Brytanii, nie wspominając już o tym festiwalu, prawdziwa instytucja. Aż dziw bierze, że nie zagrali na dużej scenie... Niżej podpisanemu niespecjalnie podoba się muzyka projektu, bo za dużo w tym newage'owych dróg na skróty i hałaśliwego efekciarstwa, ale muszę przyznać, że dali porywający show. To stare wygi, doskonale wiedzą, jak zachować się na scenie. Ot, choćby te efektowne pojedynki perkusjonisty z korzystą, czy hinduskiego bębniarza z irlandzkim flecistą - zaaranżowane jak prawdziwa walka, z przepychaniem się na scenie i graniem do siebie, nie do publiczności. Która tak czy owak jadła im z ręki.
Trudno wyobrazić sobie lepszy finał festiwalu, niż intymny, wyciszony recital Gila Scotta-Herona. Zaczął od długiego, zabawnego przemówienia, w którym znalazło się miejsce i dla islandzkiego wulkanu, i dla dziennikarzy, którzy pisali, że zniknął ("Nie wiedziałem, że potrafię znikać. Teraz pracuję nad znikaniem na zawołanie. Jeśli mi wyjdzie w połowie koncertu nie bądźcie zaskoczeni"), i na kilka autoironicznych wtrętów ("Niektórzy z was pewnie nie wiedzieli, że potrafię grać na pianinie. Za chwilę udowodnię, że mieli rację"). Być może ten kilkuminutowy wstęp, przywodzący na myśl raczej stand-up comedy, niż koncert z muzyką, służył osłabieniu efektu, jaki wywołały pierwsze takty rozdzierającego serce bluesa: "And you can't name where I ain't been down / 'Cause there ain't no place I ain't been down"? Może artysta, który rzeczywiście z niejednego pieca chleb jadł, zna swoją siłę i nie chciał nas znokautować na powitanie? Głos Scotta-Herona jest bowiem tak mocny i prawdziwy, że nie sposób się oprzeć wrażeniu, że ten facet wie, o życiu wszystko. Zresztą, może naprawdę wie. Kto, jeśli nie on?
"Winter in America", "We Almost Lost Detroit", "I'll Take Care of You", "Your Daddy Loves You" - z głośników płynęły kolejne piosenki, a wzruszona publiczność słuchała ze łzami w oczach. No, może nie wszyscy, ale ja na pewno. I choć Scott-Heron nie zagrał "Revolution Will Not Be Televised", na co pewnie wielu liczyło, czy "Me and the Devil", na co liczyłem ja, był to jeden z tych koncertów, które pamięta się przez całe życie. I po których ma się, pewnie nieuzasadnione, ale cudowne wrażenie, że oto doznało się oczyszczenia przez muzykę i słowa, i od tej pory jest się lepszym człowiekiem. Dziękuję, Gil.
Jarek Szubrycht, Charlton Park