Ostróda Reggae Festival 2018: Ostródo, zagrajmy to jeszcze raz (relacja z czwartego dnia)
Popłynąć z Gentlemanem i Christopherem Martinem czy utonąć w dubowej głębi basu? Pozwolić dać się ponieść nostalgii, utworom Alibabek i głosowi Gutka czy nadrobić zaległości? Ostatniego dni ORF stawiał przed wieloma miłymi dylematami.
Cztery dni muzyki to sporo. Dlatego czwarty dzień czuć już w głowie, kościach. Dlatego też niektóre festiwale odpuszczają niedzielę, żeby ludzie mogli się zregenerować i normalnie wejść w tydzień. Nie Ostróda, która na deser zostawiła trochę smakowitych powrotów.
Gutek nie potrzebował wiele czasu, by przypomnieć, że to absolutna czołówka polskich wokalistów i to niezależnie od gatunków. Facet, który dograł hiphopowcom parę pamiętanych do dziś refrenów i rozkręcił z Banachem grupę Indios Bravos, w końcu idzie na swoje. W Ostródzie sięgał po - jak to nazywa - "dziedzictwo", ale prezentował też nowe piosenki, w których komponowanie i pisanie mocno się zaangażował. W zespole ma braci Mańkowskich (Druga Strona Lustra, Roots Rockets), czyli "regałowców", choć rytmy bywają różne, a i gitara zacina rockowo. Basiście Jankowi Koźlińskiemu bliżej do jazzu i punka, nadaje odmienny puls.
Sam Gutkowski śpiewa z melancholią na poły jamajską i bluesową, ale nawet kiedy wykonuje Kazikowe "Spalam się", to jest w tym ogień. Okazuje się niezrównany we wszystkich wokalnych "wypełniaczach", a gdy schodzi ze swoim głosem na niższe rejestry, pozostaje klaskać. To był dobry występ z naturalną konferansjerką. Nie zabrakło "Zabiorę cię", poleciał "Nie rytmiczny me how", ale to piosenki takie jak "Królu złoty" wypadły najciekawiej i każą czekać na jesienną płytę.
Gutek wrócił zresztą na scenę przy okazji projektu "Tribute to Alibabki". To niesamowita inicjatywa, z którą promotor i aktywista Janusz "YasMan" kombinuje od trzech lat, kiedy to odkrył, że wspaniale śpiewające panie odpowiadają za pierwszą polską płytę z jamajską muzyką i to w czasach, gdy w Europie wschodniej byłoby to bezprecedensowe.
O koncercie i inicjatywie napiszę jeszcze w odrębnym tekście, więc tu musi wystarczyć informacja, że stare numery we własnych aranżacjach grali Bartendersi, czyli zespół znany z najkulturalniejszego, najlepszego warsztatowo ska w Polsce, takiego bez punka, za to z dużą ilością jazzu. Śpiewali m.in. Kuba Kaczmarek, Damian Syjonfam, Earl Jacob, panowie z Dubska, Strojnowy, Broda z Habakuka, K.A.S.A., Paprodziad i Junior Stress, ostatnie "Wash wash ska" zostało wykonane wspólnie, a za konferansjerkę odpowiadał nestor Mirosław "Maken" Dzięciołowski. I to było wzruszające, wielopokoleniowe (również wśród publiczności) doświadczenie.
Później red stage przejęły prawdziwe maszyny do reggae. Christopher Martin jest określany mianem protegowanego Gentlemana. Złoty klucz wiolinowy, który nosił na szyi z pewnością otworzyłby serca wielu słuchaczek na festiwalu, ale nie o prezencję tu chodzi, bo facet ma wszystko - melodie, warsztat pozwalający nie tylko utrzymać tempo, ale swobodnie nim lawirować i do tego świetnych muzyków, z fantastyczną wokalistką wspomagającą na czele. Mogło mu początkowo brakować nieco wyrazistości, bo brzmiało to r'n'b na nieco innych rytmach, choć na utwory takie jak "This Girl Is Dangerous" czy "Let Her Go" z przewodnim motywem smyczkowym nie wypada narzekać. Po śpiewanym z publiką "Leave People Business Alone" koncert nabrał rumieńców. "I'm a Big Deal" było jednym z najlepszych, w każdym razie najbardziej przebojowych wykonań festiwalowych.
Sam Gentelman, cóż... Właściwie nie ma co pisać, bo to jak przybliżać Marillion polskim fanom rocka progresywnego, albo Evidence'a słuchaczom rapu - to najbardziej oczywisty z gości. Wspominałem o maszynach... Skoro Christopher Martin był T-800, to tu mamy do czynienia z T-X. Po pierwsze: rozmach - żywa sekcja dęta, dwie chórzystki, rozbudowane stanowisko perkusyjne i jeszcze goście czekający tylko, by wejść. Jeżeli u niektórych artystów instrumentaliści bujają się jak zombie i na scenie po prostu są, to tu jest to element show. Po drugie: profesura w integracji z publicznością od pierwszych minut. Po trzecie: podbudowujący, motywacyjny charakter wielu numerów, nie tylko "To the Top".
Ludziom po prostu lżej na sercu, zwłaszcza, że podane jest to wszystko w popowo zaraźliwej, idealnej do tańca formule. A kiedy robi się już nazbyt słodko, można zaserwować rockową kulminację i krzyknąć "Make some noise". Nie ma co tu kryć - większość kręcących się po festiwalu osób ruszyło w kierunku sceny zajmując z pół gigantycznego placu i czuć było, że artysta zakochany jest w naszej publice i to z wzajemnością. Łyżka dziegciu w beczcie miodu - późniejsza dyskografia Gentlemana może bujać, nieco się jednak zlewa i za często bywa obła. Ludzi nie bez przyczyny najbardziej cieszy "Dem Gone" i "Superior". Ale zazdroszczę Tabu zamykającemu główną scenę - to doświadczona polska grupa grająca całkiem pomysłowe reggae i z tak rozgrzaną publicznością nie mogła sobie poradzić inaczej niż znakomicie.
Odrębny akapit należy się niedzielnej green stage, funkcjonującej pod hasłem "dub". Subroot dubowało nowocześnie, kreatywnie, a otwarcie na wszelakie pochodne dubowej muzyki powodowało, że bez problemu znalazłoby miejsce w obsadzie elektronicznych festiwali. Bas suszył włosy, ludzie tkwili w transie, zamykali oczy i wyglądali jakby mogli zostać pod sceną do zimy. Gdy zresztą wracałem na Jabbadub parę osób prezentowało się tak, jak bym zostawił ich minutę wcześniej.
Projekt Dino (patrz wydawnictwo paproota.org) pokazał to, o czym mówił aktywny za mikrofonem nawijacz Mr. Borecki, że "dubwise to wolność i przestrzeń" (jakże odmienne podejście od Pablo 27 wymuszającego posłuch dzień wcześniej, u którego tańczyć i śpiewać było trzeba, a nie tylko można). Ucho cieszyła nieoczywista selekcja, trochę exclusive'ów a do tego wokalistka Raztamama potrafiła zaśpiewać parę zostających w głowie wersów, nie mówiąc o wykonaniu "Jożina z Bażin".
Tak, na scenie dubowej wszystko było możliwe, nawet frakcja progresywnego joggingu wjeżdżająca pod barierki na pełnej. Roots Revival stonowało nieco nastroje, jak sama nazwa wskazuje zwracając się ku brzmieniom cieplejszym (rwanym i przecinanym cały arsenałem irytujących dźwięków rzecz jasna), większej ilości wokalu, bardziej oszczędnej "konferansjerce" Danmana. To był świetny pomysł dla tych, którzy chcieli szybko nadrobić swoje reggae'owe zaległości, bo wybór rzecz na czasie był tu oczkiem w głowie.
Owszem, zdarzały się w historii ORF line-up'y robiące na papierze wrażenie i trochę tęskno za czasami, gdy takiego Protoje można było usłyszeć na scenie, a nie tylko przy stanowisku lejącym kolorowy poncz. Ale to festiwal, któremu ludzie wierzą, przychodzą gromadnie dla klimatu, a nie tylko odhaczyć gwiazdy. Widok rodzin grających w planszówki, maluchów śpiących na wieczornych koncertach w śpiworach, kilku pokoleń bawiących się ze sobą jest wyjątkowy. Festiwalowa brać uśmiecha się częściej niż gdzie indziej, wydaje się bardziej zatroskana o tych obok, mniej pretensjonalna. Czasy, gdy Ostróda była - to słowa Napoleona - nędzną wsią minęły.
Niszczejące Białe Koszary (ORF kiedyś się tu odbywał) i zabytkowe kamienice przy Jana Pawła smucą, taksówkarze narzekają na niezrozumiałe decyzje prezydenta, ale nie trzeba być fanem sportów wodnych, żeby chcieć tu być. ORF 2018 wypalił. Dopisała pogoda, impreza wytrzymała konkurencję Open'era i mundialu, a partnerstwo z jamajskim Ocho Rios może wpłynąć na obsadę następnych edycji. To co, do zobaczenia za rok?
Marcin Flint, Ostróda