Ostróda Reggae Festival 2018: Dla duszy i dla ciała (relacja z drugiego dnia)
Ostróda gra na całego. Drugiego dnia festiwalu nie uniknięto nieobecności i problemów technicznych, ale występy takie jakie ten Dreadsquadu, a zwłaszcza Dub Inc wynagrodziły wszystko.
O której wstają festiwalowicze? Tutaj nie ma reguły, ale przed południem w barze mlecznym "Ostródziak" już gwar. Przy jajecznicy, parówkach w cieście albo babce ziemniaczanej można usłyszeć np. analizę porównawczą polskiego i jamajskiego reggae. Ale często ludzie nie mówią nic, powoli budząc się do życia.
Kiedy w "grzybku" nad jeziorem Ula Fryc odpala dancehallowe warsztaty, konferansjer chwali się, że żaden festiwal jeszcze w tym dniu nie gra. Jest gwarno - obok na trawniku tworzy się spontaniczne stanowisko zaplatania dredów, na którym znajdzie się bardzo cierpliwie, krok po kroku wszystko tłumaczący nauczyciel. Część osób wciąż dyskutuje jeszcze o starszym i najwyraźniej pechowym człowieku - jadąc na rowerze wpadł do jeziora i nieco zszokowany szukał na tafli wody telefonu. Na początku chętnych na warsztaty Uli jest raptem kilka pań, ale chwilę cały pomost, towarzystwo różnej płci i w różnym wieku ochoczo wykonuje jej polecenia. Kawałek dalej na miejskiej plaży pustki, tylko lokalne dzieciaki z rowerami, może dlatego, że pogoda w kratkę. Ale za to później, w czeskiej gospodzie, na meczu Francji z Urugwajem już całkiem sporo wpatrzonych kibiców.
Rozstrzygnięcie w regulaminowym czasie cieszy, bo przecież trzeba zdążyć do Czerwonych Koszar na Dreadsquad. Animator przedsięwzięcia Marek Bogdański to polski producent, którego miłośnikom muzycznej "Jamajki" nie trzeba przedstawiać i to również (a może zwłaszcza?) za granicą. Wraz z obytą z czarną muzyką i elektroniką, kształconą muzycznie wokalistką Kasią Malendą i kompetentnym zestawem sprawdzonych w boju instrumentalistów nie zdziwiłby na równoległym Open'erze. Bogdańskiego nie było na scenie, pilnował brzmienia na oddalonym stanowisku naprzeciwko. Kasia w pełni kontrolowała show, śpiewała z dziewczęcym entuzjazmem, ale i energią, bawiła się głosem traktując go jak instrument, kiedy trzeba dobywała go mocniej (na przykład gdy przekonywała, że "życie jest piękne, musisz to wykorzystać" do wtóru soczyście grających dęciaków), nie szarżując jednak niepotrzebnie - idealnie wpisała się wraz z muzykami w słoneczne popołudnie, niesione przez wiatr chmury z piany (w której obok baraszkowali najmłodsi), głębię basu odczuwanego w całym ciele. Ludzie "lewitowali" z zamkniętymi oczami, ale i tańczyli bez koszulek wrzeszcząc. Co kto lubi. Ja lubię na pewno to, że pomimo wielu wykonań "Soulfly" nadal prezentuje się w swojej przebojowości świeżo i przejście w "Rolling in the deep" Adele pozostaje tak efektowne. Cenię wszystkie te żarciki muzyczne w rodzaju motywu z "Wielkiej gry" zagranego w konwencji galopującego ska, jestem zaintrygowany numerami. Zamykające "Kocham cię kochanie moje", z solo gitarowym, przełamaniem rytmu i głosem, który wykiełkował potężnie z linii wokalnej oryginału, zwieńczyło bardzo dobry koncert.
Następny na głównej, "czerwonej" scenie był Damian Syjonfam. To koncert ważny, w dniu premiery nowego ( trzeciego w dyskografii, ale ponoć pierwszego w pełni samodzielnego) albumu, ale jak przyznał sam artysta - "przedziwny". Wszystko dlatego, że Syjonfam - od razu rozpoznawalny za sprawą "psalmicznej" maniery i specyficznego zmiękczania wyrazów, pamiętany jeszcze z fantastycznego ComeYah - zaczął w dziennym słońcu, kończył w nocy. Blisko trzy i pół godziny grania? Dla Kultu czy The Cure pewno normalka, w tym jednak wypadku problemy techniczne z prądem. Zdążyło rozbrzmieć parę utworów, m. in., "Pochodzimy z gwiazd" (rozbudowana partia gitarowa) i "Czuję więc jestem" (wyraziste bongosy) i na scenę trafiły białe flagi. Niestety wokalista musiał się poddać w związku z problemami technicznymi. Kiedy dotyczyły basu ("Akurat ten festiwal bez basu..." - padło ze sceny), jeszcze się ratował grając akustycznie "Ekonomiczną wojnę". Potem konieczna okazała się długa przerwa, po której zresztą nie od razu udało się wrócić. Plusem sytuacji było to, że wizualizacje zaczęły robić większe wrażenie w ciemności - kolorowy, migoczących wachlarz towarzyszący "Syrenie" na pewno zostanie w pamięci. Damian mógł też zagrać nowe numery bez śladu zmęczenia - największe wrażenie zrobił ten afrykański, o "sercu na dwa" i "całowaniu się na schodach Sacre Coeur". Kiedy wykonał "Powstanie", kawałek zarezerwowany dla Ostródy i przyznał "W tym miejscu powiedziałem już wszystko, pozostaje mi śpiewać" było wiadomo, że to właściwy człowiek na właściwym miejscu.
Plusem przerwy była też możliwość zwrócenia uwagi na to, co dzieje się na innych scenach. Bass Aid pokazał na Yellow Stage, że nazwa nie wzięła się znikąd. Grał korzennie i zarazem eksperymentalnie, z mnóstwem elektroniki, hipnotyzująco, co sprawdzało się w namiocie z minimalną ilością światła i pośród rozchodzącego się wśród ludzi dymu. Przejścia między utworami nie były idealne, ale grano z duchem imprezy i basem takim, że można by nim wbijać gwoździe. Gdy w zastępstwie Jesse Royala (odwołanego z winy artysty, niestety, tam gdzie trzeba pokonać wiele granic, może wyniknąć wiele problemów) na scenę wyszli Maleo Reggae Rockers, postawiłem na Green Stage, gdzie grali Bakshish Soundsystem (sporo osób wybrało podobnie, np. występujący dzień wcześniej Junior Stress). To dobry wybór, klasyka w formule soundsystemu sprawdza się idealnie, chemia między trójką wokalistów (z Jareksem rzecz jasna na czele) zasłużyła na komplementy, a gdy zaangażowany lider śpiewał "Otwórzcie oczy, nie dajcie się uśpić" i że "Mówią o narodzie o sobie myśląc cały czas", można było odnieść wrażenie, że pisana jeszcze w mrocznych czasach piosenka niewiele się zestarzała. "Zfejsbuczył nam się na ród" - gorzko konstatował artysta. Nie zabrakło hymnów przypominających, że dar mówienia "słowami, które kruszą lód" pozostał i pokazujących, że w dobie truizmów Bakshish naprawdę potrafił trafiać w sedno, otwierać reggae. A że często rzeczywiście "kto inny zebrał plon i jeszcze go sprzedał"? Cóż, nie ma sprawiedliwości.
Wracając na główną scenę załapałem się jeszcze na Maleo śpiewającego utwór dla żony i przebojowe alibi (w kuluarach mówiło się sporo o utworze pozytywnie oceniającym "dobrą zmianę" i skomentowanym wizualizacją ze słowem "konstytucja"), po czym, pomimo bardzo już późnej godziny, mogłem nacieszyć się tym, jak dwójka generałów z Dub Inc zaczęła rządzić festiwalem.
Ten zespół już tu był, ale piątkowy show jasno pokazał, że powinien być stałym gościem, ba, mieć klucze do miasta. Panowie wjechali z patosem, niczym rockowa kapela z lat 80., ale szybko przeszli w swój lekki, melodyjny, inkrustowany elektroniką, kształtowany od 20 lat styl reggae dancehall. Języczkiem u wagi jest kontrast między nawijaczami - Komlan nawija nisko, charczącym gardłowym głosem, ale niesamowicie czytelnie i wartko, swobodnie zmieniając tempa, podczas gdy Bouchkour wyżej, wspaniale uciekając w śpiewane partie, a nawet orientalne skale rodem z maghrebu. Cały zespół gra z pełną swobodą i momentalnie udzielającą się radością, choć nie brak tu świadomościowych, afrocentrycznych tematów. Wydaje się mieć dyskografię składającą się z samych singli - "Better run", "Triste epoque", "Revolution", "Exil" oczywiście "Grand Periple" (tak skoczne, że porwało nawet spokojnie stojących ludzi z boku sceny) i przykłady można mnożyć. Umie zaimprowizować, kiedy każe Ostródzie skakać, Ostróda skacze, ba, zaprosił nawet na scenę gościa (chrapliwie śpiewający Brytyjczyk Solo Banton). Kto kojarzy reggae ze zbolałymi spowiedziami, naiwnymi oskarżeniami i monotonią, natychmiast pojąłby niesprawiedliwość swojego sądu. Jak najwięcej takich Dub Inc!
Niestety, jako że na świetnie dysponowany kolektyw nie sposób nie reagować entuzjastycznie i na skutek opóźnień zrobiła się druga w nocy, nie zostałem na Strojnowym. Facet z legendarnego Daab to w dość zgodnej opinii moich rozmówców jedna z najciekawszych rzeczy, jaka dzieje się teraz na scenie. Trzeba to będzie nadrobić!