Ostróda Reggae Festival 2018: Przyjaźń, siłownia, menelownia [relacja z pierwszego dnia]
Mazurska stolica reggae powoli się rozkręca. Koncert w miejskim amfiteatrze był udany, nawet jeśli wybór gwiazdy wieczoru należy uznać za zaskakujący.
W stwierdzeniu, że miasto żyje festiwalem nie będzie specjalnej przesady. Nie tylko dlatego, że spragnionych jamajskich wibracji widać i słychać wszędzie - nad pierogami i piwem w "Kresowej", na dziedzińcu zamku krzyżackiego, największej miejskiej atrakcji, na pomoście nad Jeziorem Drwęckim, gdzie można zrobić sobie selfie na tle banera Ostróda Reggae Festival. Po prostu impreza startuje w miejskim amfiteatrze okalanym przez tereny parkowe, tuż przy promenadzie nad wodą. Jego konstrukcja jest otwarta, więc sporo słychać, choć przede wszystkim potężne basy. Muzyczny piknik wylewa się na ławki, pergole, stoliki, plac zabaw.
W środku jest nie mniej piknikowo. Wchodzę na Dubska, pustych miejsc do siedzenia jeszcze mnóstwo, ale pod sceną już zebrała się grupa pasjonatów. Dress code to szorty w jamajskich barwach albo moro, kwieciste koszulki, nie zaszkodzą kolorowe dredy albo przynajmniej kucyk, chusta z Bobem Marleyem bądź zrobiona z wędki flaga do powiewania. Ale tak naprawdę nikt tu na nikogo krzywo nie będzie patrzeć, bo to takie koncerty, że można przyjść z dwójką małych dzieci i rodzicami. Ludzie rzeczywiście to robią.
Dubska ma 19-letnie doświadczenie, o rok dłuższe od ostródzkiego festiwalu. Gra w porządku, do składu wrócił Odkurzacz (gitara i bongosy), fajnie usłyszeć żywe dęciaki (trąbka i puzon), frontmanowi Dymitrowi Czabańskiemu, z przewieszoną wiśniową gitarą akustyczną, ewidentnie nie brakuje pasji. Show kradnie Diana w zwiewnej, zielonej, falbaniastej sukience, boso, zawsze uśmiechnięta. Śpiewa delikatnie, z widoczną przyjemnością.
Zespół ma kawałek dyskografii, więc i repertuar jest zróżnicowany, ot choćby "Białe noce" z "Ulicami", ale i "Życie na ulicy" z dziesięć lat wcześniejszego "Avokado". Wolny, senny, klimatyczny "Johny" (z tego właśnie albumu) i późniejsze "Proud Mary" przy wykonaniu którego Diana zainicjowała klaskanie i który wraz z ostrym wejściem dęciaków przechodzi w szalone ska zapewniło grupie mocny finał. - Bardzo sprawnie i dynamicznie - uprzejmie chwalił pan za mną.
Co znaczy dynamika pokazał Junior Stress, występujący z dwoma stanowiskami syntezatorów, jednym perkusyjnym i laptopem. Już z początku koncertu wypędził złe duchy egzorcyzmem, kawałkiem z funkową, afrobeatową niemal energią. Potem, swoim zwyczajem poruszył sporo ważnych tematów - imigracji zarobkowej ("Ponad połowa moich ziomów wyjechała z domów tam, żeby nie kraść w Biedronce"), szpiegowania obywateli, życia od pierwszego do pierwszego. Sprawdzał się w klasycznym reggae, grał na chwałę soundsystemów jak na syna tej sceny przystało (słowa "Niech nam wieje dobry wiatr" brzmią inaczej gdy słuchając ich patrzymy jak wodniacy mkną po jeziorze), ale też wcielił się w swoje alter ego (Jurek Dres) i poczęstował publiczność autorskim agro-trapem o kapuście, ziemniaku i kompoście (mało osób czuło te rytmy).
- Niedobrze mi od tego basu - jęknęła dziewczyna obok, odganiając się od wypuszczanych w powietrze przez dzieciaki, mydlanych baniek. Ale cóż, Stress jest świetnym showmanem, urodzonym nawijaczem, płynie jak szalony, w pełni kontrolując głos, oddech i nie wykazując śladów zmęczenia, więc pod koniec - zupełnie dosłownie - bujał amfiteatrem od prawej do lewej. Szkoda, że "Kroki" wjechały tylko na moment.
Mesajahowi trudno było to przebić i artystycznie chyba się nie udało, choć to był profesjonalny, świetnie przyjęty koncert. Czasem przejmowały go wystawione na przód, dobrze harmonizujące ze sobą dziewczyny z I Grades, czasem do głosu dochodzili instrumentaliści popisując się jazzowym, klawiszowym solo, rockowym gitarowym wejściem, czy wściekłą perkusją.
Dominowało jednak sweet reggae music sprawiające, że na (zaludnionej już całkiem nieźle widowni) pary w miarę występu były coraz bliżej siebie. Bardzo fajnie wypadł "Wywiad" (to nośny refren i to dośpiewywanie końcówek!), "Ludzie prości" (fajne przejście na rytm 4/4) i wyczekiwane "Każdego dnia". To hit, zresztą pierwsza piosenka jaką zaserwowało mi radio, kiedy wsiadałem do samochodu do Ostródy.
Naczelnym specem od hitów miał być jednak Sidney Polak, wracający właśnie z nową płytą, dziewięć lat po średnio przyjętym "Cyfrowym stylu życia". Polak wracał do Ostródy po 14 latach i najwyraźniej poczuł się jak w domu, bo zaczął od "Radia Warszawa" z powtarzanym jak mantra "Warszawa taka jaka jest, taka jest", potem zapytał o to, czy ktoś jest z Chomiczówki, wykonując oczywiście numer będący hołdem dla tej stołecznej dzielnicy. Są miasta, w których wzięto by to za dość gruboskórny i nazbyt arogancki manifest patriotyzmu lokalnego, ale Ostróda jest jak widać przepojona miłością i tolerancją.
Szybko poleciało "Otwieram wino", "Chorwat" natychmiast rozgrzał audytorium jak na bałkański numer traktujący o alkoholu przystało ("tak się pije tu na wschodzie!") i po wystrzelaniu się z singli z debiutu trzeba było zagrać coś nowego. Już mniejsza o to, że Polak nie znał swoich tekstów, posiłkował się kartką. Że najważniejszym instrumentem na scenie nie była wcale zaledwie uzupełniająca gitara i perkusja, a komputer. Że wokalista nie wyrabiał się w rapowanych partiach.
Ostróda wydaje się ostatnim miejscem na teksty o "wódce czystej, siłowni, raz w tygodniu menelowni" podawane do rzeźniczego EDM-u. To już nawet "Ragga rap" z wersem "hare browar, hare hare, hare sex, hare hare" na ustach przewalającego się po scenie, zbliżającego się do pięćdziesiątki faceta było mniej żenujące.
Każdy z wykonujących podkreślał, że widzi na widowni znajome twarze, że gra dla przyjaciół, chwalił tę wyjątkową ostródzką atmosferę. No to takich rzeczy nie robi się przyjaciołom, słuchaczom etosowej było nie było muzyki, na imprezie gdzie stawia się nie tylko na line-up, ale na edukację, harmonijny klimat. Nawet jeśli to dopiero rozgrzewka i właściwy festiwal na dedykowanym terenie ma się dopiero rozpocząć.
Marcin Flint, Ostróda