Muzyka jest tylko dodatkiem
Przed chwilą zadzwonił do mnie Artur Gadowski. Niedawno przeszedł ciężką operację tarczycy, podczas której uszkodzono mu tętnicę szyjną i martwiliśmy się nieco. Powiedział, że już wszystko jest świetnie, rozsadza go energia, próbuje śpiewać. Ubiliśmy nieco pianki na temat zrzucania wagi i w końcu Artur zapytał, czy znam nauczyciela gry na gitarze, który będzie na tyle cierpliwy i miły, że zechce wziąć pod opiekę pewnego jedenastolatka. Chłopiec jest synem jakiegoś kumpla Artura i ten chce dziecko pchnąć w stronę muzyki.
Odpowiedziałem, że nie znam takiego nauczyciela. Że nie ma takich nauczycieli. Nauka gry na jakimkolwiek instrumencie w tym wieku to udręka, tortura, zabijanie osobowości. Odbieranie dzieciństwa i wolności. Zasugerowałem, żeby dali dziecku spokój. I Artur się zgodził się ze mną. Uff.
* * *
Czasami wydaje mi się, że muzyka jest tylko dodatkiem w moim życiu. Miesiącami nie dotykam gitary i nie włączam płyt, a w to miejsce czytam książki, łażę do kina, piszę nowele i etiudy teatralne. Naprawdę. Całymi dniami włóczę się po małych galeriach i wystawach malarstwa lub fotografii, albo siedzę przed komputerem, gdzie oglądam na ebayu stare buty i okulary oraz przeglądam króciutkie filmy młodych filmowców, którzy zamieszczają je w Internecie.
Musicie mi uwierzyć, że tak jest. Bez kitu. Nie robię tego dla szpanu. Takie jest moje życie - sam się sobie dziwię.
* * *
Mój dawny przyjaciel i współpracownik Jasio Głowacki, znakomity akustyk i renowator zniszczonych głośników, żyje swoją pasją do tego stopnia, że rozmawia o niej z każdym, kogo spotka. Pewnego dnia w klubie "Stodoła" kokietował wyjątkowo znakomitą panienkę, dolewając jej wina i uśmiechając się do niej łajdacko. Krążyliśmy wokół jak sępy - w sumie chcieliśmy, żeby mu nie wyszło. Wtedy rzucilibyśmy się na kobietę jeden przez drugiego.
Po dwóch godzinach romansu, kiedy Jasiu nadal ją bajerował i nic z tego nie miał, postanowiliśmy wejść do akcji. Zdzisiek Zawadzki pochylił się w kierunku ich stolika i nadstawił ucha. Po chwili zdał relację: "Jasio ją właśnie zapytał, czy panienka wie, jak się nawija drut na karkas w głośnikach Lansinga".
* * *
Prawdziwi ludzie muzyki są szurnięci, uwierzcie mi na słowo.
* * *
Niestety, sam nie potrafię ani malować, ani robić zdjęć. Żałuję tego bardzo. Oczywiście nie umiem naprawiać głośników. Najbardziej żałuję, że nie kręcę filmów. Konfuzyjne jest to uczucie, kiedy mówię jakiemuś zakolegowanemu reżyserowi, że chciałbym umieć kręcić filmy, a on zdziwiony odpowiada, "Stary, a wiesz, ja bym chciał grać na gitarze".
* * *
Przed laty, w roku 1983, zakładaliśmy z Wojtkiem Morawskim i Wojtkiem Waglewskim zespół MWNH. Wkrótce mieliśmy nagrać płytę "Świnie". Było to świeżo po Perfekcie, ludzie oczekiwali ode mnie kolejnych hitów, jeszcze potężniejszych niż "Ewka" czy "Autobiografia". Skoro zlikwidowałem lukratywny Perfect, żeby móc grać z nowymi ludźmi, to musiało się za tym kryć coś niezwykłego - sądzili. Nie wyobrażali sobie zapewne jak wiele odmian może mieć słowo "cud".
* * *
Na pierwszej próbie powiedziałem kolegom, że muzyka od pewnego czasu mnie nudzi. Że straciłem motywację i że nie mam już ochoty grać pięknych akordów, pięknych piosenek, wyuczonych na pamięć partii wokalnych i wykutych solówek, jakie mnie otaczały przez ostatnie lata. Powiedziałem: "Jeśli mamy razem grać - musimy grać, jak nikt wcześniej". Luknęli na mnie pytająco. No to pociągnąłem dalej: "Musimy złamać każdy piękny akord, pogruchotać każdy rytm, niech się coś dzieje, brzmienia mogą być wstrętne, a refreny powinny przerażać a nie być do nucenia. Zgoda?". Żaden mi nie odpowiedział, za to wszyscy odłożyli instrumenty.
Mobilizacja zawsze była moją mocną stroną.
Kilka lat później Wojtek Waglewski powiedział mi, że tamto dictum zabiło go na dobrą chwilę. Bo jak można grać "jak nikt wcześniej"? "Tak mi się jakoś powiedziało" - wyjaśniłem. Ale potem ruszyliśmy i kiedy dziś słucham płyty "Świnie", to myślę, że jednak nam się udało...
* * *
Uwielbiam piosenkę "Nie ma boga".
* * *
Próby były zjawiskiem cudnym. Zabawy fałszami, wzbudzeniami, skowytami gitar i czkawką bębnów porywały mnie w inny świat. No i ta demokracja, która dała owoce w postaci takich na przykład zwrotów Wojtka Morawskiego. "Czy mogę ewentualnie i uprzejmie zapytać, czy prawdą jest, jakoby przeszkadzanie koledze, który właśnie gra przebitkę na werblu, powinno w tym zespole ujść bezkarnym płazem tylko ze względu na to, że przeszkadzającym jest mój rzekomy kolega basista?"
* * *
Dwa lata temu, po premierze filmu "Edi" w kinie Luna staliśmy z Gusią w kolejce pełnej ludzi, którzy chcieli pogratulować Piotrowi Trzaskalskiemu. Kiedy mnie zobaczył - uśmiechnął się szeroko i powiedział "Wielkie dzięki, że przyszedłeś, wychowywałem się na twojej muzyce". "To teraz mi to odpłać i błagam, naucz mnie kręcić tak piękne filmy" - odparłem.
* * *
Wszystkie teksty do "Świń" napisałem w pięć dni. W sumie było ich blisko dwadzieścia - niestety cenzura odrzuciła wiele z nich bezpowrotnie. Aby je napisać, postanowiłem wcześniej przewietrzyć swoje serce i wypłukać głowę ze wspomnień o nieodległej sławie.
Przestałem chodzić w czapce i zaniechałem noszenia okularów. Wtedy jeszcze coś widziałem bez nich. Zawiązałem kucyk, który wówczas nie był codziennością na światowych ulicach i niekiedy brano mnie za pedała. Mówiłem półgębkiem, żeby nikt mnie nie rozpoznał po krzywych zębach.
Wykupiłem karnety do kina "Iluzjon", które mieściło się na ulicy Żurawiej i jeździłem tam codziennie rano, stamtąd na próbę, po próbie znowu do kina i późną nocą do domu. Oglądałem w niektóre dni trzy pełnometrażowe filmy. Niech mi ktoś powie, że było to normalne.
W dwa tygodnie zaliczyłem kolekcję filmów Fritza Langa z "Metropolis" i "Tysiącem oczu doktora Mabuse" oraz zbiór kreacji Dustina Hoffmana z "Absolwentem", "Małym Wielkim Człowiekiem" i "Sprawą Kramerów". W przelocie obskoczyłem amerykańskie kryminały z Ronaldem Reaganem, Lee Marvinem ("Zabójcy", "Cat Balou") i moim ulubieńcem Johnem Cassavetesem. Uwielbiałem je, bo krew się w nich nie lała, choć ludzie ginęli od kul rewolwerów - takie były czasy. Wreszcie załapałem się kolejny raz na "Lot nad kukułczym gniazdem", "Czas Apokalipsy" oraz "Piękność dnia" z Catherine Deneuve.
Żyłem wyłącznie światem filmu i dzikiej muzyki, która rodziła się na naszych oczach w sali "06" Klubu "Stodoła". Przez ulice Warszawy przemykałem, jakbym żył na innej planecie, niż reszta ludzi. W nocy siadałem do maszyny "Remington" i stukałem wiersze. A za oknem dygotało miasto - wyobraźcie to sobie - pozbawione neonów, w którym to mieście posiadanie kolorowych napisów na karoserii samochodu było karalne.
Był rok 1983. Na moim podwórku stał pancerny skot i na kogoś polował.
* * *
Grzesiek Ciechowski, któremu o tym opowiadałem, zastanowił się i jeszcze udoskonalił pomysł z kinomanią. Przed nagraniem pierwszej po przerwie płyty Republiki nakazał całemu zespołowi karnie chodzić do "Iluzjonu" na wybrane przez niego seanse. Zyskali przez to wspólną falę do nadawania i odbioru, wspólne emocje i wspólny język. W kraju, gdzie strasznie trudno było o dystans do jakiejkolwiek rzeczywistości - nie było to głupie.
* * *
W cenzurze podejmowało mnie trzech: Birnbach, Gawdzik i Sobol. Kontrolerzy ludzkich myśli. Dla rozluźnienia atmosfery zmieniali skład co kwadrans, brzęczeli wtedy szklankami z herbatą, ale zawsze pozostawało ze mną dwóch.
Były to negocjacje międzyplanetarne. Obie strony mówiły zupełnie innymi językami a jednak nie chciały tłumacza. Umówmy się, że to ja, skołowany filmami z "Iluzjonu", byłem zielonym ludzikiem z planety K-Pax - i że oni byli ludzikami czerwonymi, w dodatku twardzielami z krwi i kości, z planety Ziemia.
Rozmowa była kwadratowa. Mówiłem słowo "malarz" i myślałem o Haringu, któremu poświeciłem tekst piosenki "Graffiti" - a oni kręcili głowami i mówili, że to piosenka o ludziach, którzy pisali sprayem hasła "WRONA ORŁA NIE POKONA". Wyjaśniałem, że kanibale w utworze "Afryka" to rytualni ludożercy, o których czytałem jako dziecko w "Robinsonie Crusoe" - a oni, że miałem na myśli ludzi z KC PZPR. Dowodziłem wreszcie, że w słowo "sieć" ma znaczenie dosłowne, bo malarzy, którzy nocami bazgrali coś na murach Reichstagu łapano w Niemczech w nylonowe sieci - a oni mi na to, że "sieć" to nazwa samochodu z urządzeniem pelengacyjnym do namierzania nielegalnych radiostacji "Solidarności".
Kiedyś być może opiszę owe różnice w interpretacji pojęć, jakimi mnie wówczas zaskoczyli - powstanie Pouczająca Encyklopedia Wieloznaczności. Możliwe, że się nawet sprzeda.
Przydałaby się teraz. Kwadrans temu usłyszałem, że radni w Słupsku chcą zakazać teatrowi kukiełkowemu wystawienia sztuki "Jacek i Placek", bo jej wymowa obraża braci Kaczyńskich.
Ja pierdzielę, wróciły piękne czasy.
* * *
W końcu wydukałem takie mniej więcej coś. "Panowie, mnie zakaz cenzury nie obejmuje, musicie to sobie jakoś wyobrazić. Ja wiem, że to dziwne, bo ja łapię wasz tok rozumowania, a wy pewnie łapiecie mój, tyle że ten wasz mnie nie dotyczy. Niech was to nie przeraża. My jutro zagramy wszystkie te utwory, bośmy nie po to pracowali pół roku, żeby teraz któryś z panów mi mówił, że było to niepotrzebne. To nie będzie wasza wina. My jesteśmy dorośli ludzie. Mamy obowiązek wobec naszych bliskich, którzy nam zaufali - musicie nas zrozumieć. Po prostu nie przychodźcie na ten koncert, jeśli was to razi".
Zapadła cisza. W końcu głos zabrał Birnbach: "Niech pan przynajmniej nie gra utworu 6 lat w Białołęce, bo będzie pan miał kłopoty". Na to ja: "Jak mam go nie grać, skoro mojego kolegę skazano na właśnie tyle? Przecież to prawda". Znowu cisza. "No to przyjdziemy, panie Zbyszku, i będziemy uważnie słuchać jak pan łamie prawo. Sam pan sobie będzie winien, jak coś się potem stanie".
Cenzorzy nie wyrywali paznokci i w ogóle nie byli groźni. Coś, jak nauczyciele w szkole. Mogli jedynie pisać raporty do swoich dyrekcji - dokładnie tak, jak ja pisałem teksty.
Na maszynie.
* * *
Już kończę, jeszcze tylko słówko o Lidce Stanisławskiej, mojej wspaniałej koleżance z czasów kryzysu. Podtrzymywała mnie na duchu wielokrotnie, w chwilach załamania dodawała otuchy, a kiedy piłem - piła razem ze mną. Pewnego dnia jechaliśmy z dwójką znajomych kabrioletem z Warszawy do Łodzi chlejąc szampana z butelek i kieliszków. Coś mi odbiło i zapragnąłem poczęstować pasące się krowy - Lidia wydała polecenie poważnemu panu dyrektorowi czegoś-tam, żeby skręcił z szosy wprost na pastwisko. Pamiętam, że jedna krowa piła, druga nie.
Pewnego dnia 1983 roku Lidia podrzuciła mi książkę "Pianole" francuskiego pisarza, którego nazwiska nie pamiętam. Była to schizofreniczna podróż po Francji pisana tak nierealnym językiem, że aż mnie urzekł. Poświęciłem jej piosenkę "Schizo", w której bohaterowi mieszają się osoby i czasy, raz śpiewa o sobie "ja", za chwilę "on", raz że coś się stało, po chwili, że dopiero się stanie. Dziwne doświadczenie literackie.
* * *
Prace nad płytą "Świnie" same mi wyskoczyły z pamięci na jaw, kiedy dwa dni temu ujrzałem na ekranie telewizora posła Wassermana jako szefa służb specjalnych i posła Ziobro jako ministra sprawiedliwości. Nie żebym chciał ich skojarzyć z tytułem - po prostu czasy są znowu surrealistyczne, i tylko tyle.
Zbigniew Hołdys