"Dostałem zielone światło na darcie ryja"
Wygrał oglądany przez miliony "The Voice Of Poland", ale sodówka nie uderzyła mu do głowy. Damian Ukeje bardzo trzeźwo patrzy na szansę, jaka się przed nim otworzyła i chce dać z siebie 100 procent, by ją wykorzystać. Czy mu się uda? Debiutancki album wokalisty zatytułowany "Ukeje" trafił właśnie do sklepów. Z Damianem Ukeje rozmawiał Artur Wróblewski.
Czego właściwie można Ci bardziej pogratulować? Wygranej w "The Voice" czy wydania debiutanckiej płyty?
Damian Ukeje: Wiesz co? Lepiej to niczego (śmiech). Czas pokaże, czy to dobrze się stało czy też niedobrze. Szczerze mówiąc, to są dla mnie dwa odrębne tematy i z każdego jestem tak samo dumny i zadowolony. Z jednej strony biorąc udział w takim programie jak "The Voice", robisz to z zamiarem wygrania. Ale dla mnie to było nowe doświadczenie. Chciałem się bardziej pokazać, aniżeli od razu wygrywać. Widziałem w tym programie lepszych ode mnie wokalistów i było to dla mnie zupełnie naturalne. Miałem świadomość, że może mi się uda przejść gdzieś dalej, ale też nie miałem zamiaru robić tragedii w przypadku odpadnięcia. Wygrałem i tak widocznie miało być.
- Zwycięstwo w "The Voice" było dla mnie niesamowitym doznaniem i zaskoczeniem. Zaraz potem pojawiła się opcja wydania płyty. Wcześniej oczywiście trzeba było mieć utwory i je nagrać. Z tego też jestem bardzo dumny, bo postawiłem wszystko na jedną kartę. Zrobiłem swój materiał, to są moje kompozycje i moje teksty, które nagrałem oczywiście przy pomocy producenta Michała Grymuzy i Wojtka Olszaka. I tak nagle zrobiło się z tego coś fajnego. Świetna przygoda, świetne doświadczenie i przede wszystkim przelanie tego, co się ma w serduchu na dźwięki.
- Zarówno z wygranej w "The Voice", jak i z wydania debiutanckiej płyty jestem bardzo dumny. Ale to czas pokaże, jak to się wszystko przyjmie.
Twój mentor w "The Voice" Adam 'Nergal' Darski twierdził, że w programie szukał faceta, bo według niego na polskiej scenie brakuje wyrazistych męskich głosów. Zgadzasz się z taką opinią?
- Szczerze mówiąc, zgadzam się 100 procentach z taką opinią. Nie twierdzę, że takich głosów nie ma. Być może po prostu ich nie słyszymy. Jednocześnie zaznaczam, że ja nie jestem jedynym takim wokalistą. Fakty są jednak takie, że na polskiej scenie mało się dzieje po stronie męskich głosów. Mamy za to sporo utalentowanych wokalistek, o których słychać więcej i częściej, aniżeli o mężczyznach. Jesteśmy w mniejszości, nie wiem dlaczego...
Jak widzisz swoje miejsce na polskiej scenie? Z jednej strony masz za sobą promocję, o której większość debiutujących nawet nie ma co marzyć. Z drugiej strony muzycznie i chyba też osobowościowo nie pasujesz do tzw. mainstreamu. Zresztą materiał na debiutanckiej płycie mówi sam za siebie - to mocna, gitarowa muzyka.
- To prawda, że ta płyta jest mocna i gitarowa. Ale ja nie zakładam niczego. Nie robiłem tego i nie mam zamiaru robić. Chciałbym, żeby wszystko działo się naturalnie. Owszem, marzą mi się - jak zresztą każdemu artyście - wielkie sceny i duże koncerty, miliony fanów i miliony sprzedanych płyt. Lepiej jednak tego nie zakładać, lepiej żeby to się rozwijało naturalnie. Ja nagrałem taką płytę, a nie inną. Nie chciałem robić innej. Mam nadzieję, że znajdą się ludzie, którzy będą chcieli posłuchać tak brzmiącej płyty. Z tego powodu fajnie, że mam za sobą promocję, jaką dał mi program "The Voice". Nigdy zresztą nie będę się tego wypierał. Na daną chwilę była to dla mnie fajna droga i dobry wybór, który jak widać się opłacił. Ale teraz nastąpi ocena odbiorców muzyki. Czy oni chcą słuchać tego Damiana Ukeje, który w "The Voice" śpiewał kompozycje największych artystów czy też chcą poświęcić się jego własnej twórczości? To jest wypracowywanie sobie rynku na nowo. Teraz następuje zbieranie wiernych fanów, którzy będą chcieli przychodzić na koncerty, będą chcieli słuchać płyty i będą przy tym wszystkim się dobrze bawić. Bo to przecież chodzi również o to, by muzyka sprawiała przyjemność.
- Nie zakładam niczego, to jest jedna wielka niewiadoma. W związku z premierą płyty czuję troszeczkę ciarki na plecach, ale to jest przyjemne uczucie. I zupełnie nowe doświadczenie. To jest jak skok na bungie. Niby jestem do czegoś przypięty, bo mam za sobą promocję i wsparcie wytwórni oraz mediów, ale to niczego nie gwarantuje. Wiele razy słyszeliśmy w Polsce o zwycięzcach konkursów talentów, którzy wypuszczali jakieś płyty, a one się nie przyjmowały. Nie wiem, czy one zostały im narzucone... To jest temat bardzo śliski i nie do końca klarowny. Ja też obawiam się, jak to będzie, ale mam przeświadczenie, że zrobiłem to, co chciałem zrobić. Biorę za to pełną odpowiedzialność. Za to, co się teraz stanie.
Wspomniałeś o narzucaniu repertuaru debiutującym zwycięzcom konkursów talentów... A ty nie słyszałeś sugestii, by nagrać kilka bardziej radiowych piosenek?
- Nie. Plus jest taki, że ludzie z wytwórni to osoby, które pracują w tej branży nie od dziś. Widzieli mnie w programie, widzieli w jaki sposób się kreowałem i jaki miałem pomysł na siebie. Głupotą byłoby narzucanie rzeczy, które byłyby dla mnie nienaturalne. Czyli komercyjnych, ładnych przebojów. Od razu byłoby widać i słychać, że to nie jestem ja. Słuchacze i odbiorcy muzyki od razu czują, czy coś jest naturalne. Weźmy na przykład zespół Feel, który odniósł gigantyczny sukces. To było naturalne, bo oni chcieli grać taką muzykę, a ludzie nie czuli w ich piosenkach ściemy. Gdybym ja nagle wyskoczył z jakimiś popowymi kawałkami, to mogłoby to dziwnie wyglądać. Przecież kilka miesięcy wcześniej darłem ryja w telewizji (śmiech). Ludzie z wytwórni, gdy usłyszeli demo, to pochwalili i powiedzieli, że jak będę chciał jeszcze bardziej pokrzyczeć, to proszę bardzo. Dostałem zielone światło na darcie ryja (śmiech).
Trzeba też zaznaczyć, że nie spieszyłeś się z wydaniem tej płyty. Zwycięzcy konkursów talentów zazwyczaj robią to błyskawicznie, by jeszcze popłynąć na fali popularności programu.
- Tempo nagrania płyt nie było szybkie z dwóch powodów. Miałem problemy zdrowotne, które przedłużyły prace o mniej więcej trzy miesiące. A przede wszystkim, jeśli materiał ma być autorski i prawdziwy, to wymaga czasu. Popularność po tego typu programach jest rzeczą, która niknie z czasem. Tutaj powstaje kwestia, na ile chciałbym budować swoją popularność na podstawie "The Voice", a na ile na podstawie muzyki? Program już się dawno skończył, w związku z tym moja popularność maleje. Dodatkowo, zaraz startuje kolejna edycja i wkrótce pojawi się kolejna osoba, którą trzeba będzie wypromować. Ja chciałbym uderzyć do ludzi, którzy zostaną przy mnie po przesłuchaniu płyty, a nie przez pryzmat tylko i wyłącznie "The Voice" i telewizji. A to wymaga czasu. Jeżeli ten album miał być mój i miał być prawdziwy, to wymaga czasu. To musiały być przemyślane teksty i przemyślane utwory. Pośpiech nie jest dobrym doradcą. Zresztą słychać to na płytach, które robione są na szybko.
Powiedziałeś w jednym z wywiadów, że Nergal był twoim "nauczycielem życia" i opowiadał ci jak wygląda branża muzyczna. Czego nauczyłeś się podczas lekcji ze swoim programowym mentorem?
- Od Nergala nauczyłem się bardzo wiele. W praktyce to wygląda tak, że na przykład pojawia się opcja zagrania koncertu. A ja nie wiem, jak to może wyglądać i tak dalej... I wtedy właśnie można do kogoś zadzwonić, do kogoś takiego jak Darski i zapytać go: "Adam, co ty o tym sądzisz?". To są dosyć ważne rady. Na przykład takie, w jaki sposób dbać o swój wizerunek. A Nergal moim zdaniem ma genialny, wypracowany przez lata wizerunek. On dokładnie wie, na co można sobie pozwolić, a na co nie. Fajnie jest dowiedzieć się czegoś od ludzi mądrzejszych. Ja jestem młodym człowiekiem, świeżym w tym wszystkim i tak naprawdę do końca nawet nie jestem rzucony na głęboką wodę. Jeżeli zatem pojawiła się opcja skorzystania z rad tak zwanych wyjadaczy, to czemu nie? Nergal jest takim mentorem. Każdy człowiek powinien mieć w życiu kilku takich mentorów.
A jak oceniasz pozostałych jurorów "The Voice"? W drugiej edycji programu doszło do całkowitej wymiany składu oceniającego. Jak to odebrać poza tym, że zmiana składu związana jest ponoć z kryzysem finansowym TVP?
- Ja podchodzę do tego trochę inaczej. Jurorzy z pierwszej edycji "The Voice" byli i są dla mnie gigantami. Fajne było to, że tak naprawdę każdy z nich był z innego świata muzycznego. Zaczynając od Nergala, kończąc na Andrzeju Piasecznym .a gdzieś tam przewijała się offowa Ania Dąbrowska i Kayah, której twórczość wymyka się klasyfikacjom. To jest pop, ale przecież nie do końca, bo mnóstwo tam muzyki ludowej i etnicznej. To są giganci swoich światów muzycznych.
- A co do nowego jury... Gdyby na przykład wymienić cały skład drugiej edycji "The Voice", czy spotkałoby się to z aprobatą czy nie? Wydaje mi się, że bez względu na to, kto zostałby jurorem, zawsze pojawiać się będzie jakieś "ale". Chciałbym ich zobaczyć i usłyszeć, co mają do powiedzenia. Zresztą każdy z nich także wniósł sporo w polską scenę muzyczną. Nie mnie osądzać, czy zmienił scenę muzyczną czy tylko się na niej pokazał. Zmiana jury przyniesie nowe rzeczy. Nie wiadomo tylko, czy lepsze czy też gorsze.
Miliony telewidzów, którzy oglądali "The Voice" widzieli tylko to, co zarejestrowały kamery i pokazała TV. Możesz nam zdradzić jakąś ciekawostkę z planu programu, której nie było widać w telewizorach?
- Jest jedna taka rzecz... Ogrom pracy! Tego nie widać. Telewidzowi podane jest trzyminutowe wykonanie w pięknej aranżacji, a później wykonawca schodzi ze sceny. To jest trzy minuty Damiana Ukeje w telewizji. A tak naprawdę próby do jednego odcinka trwają kilka dni od rana do wieczora. Ogrom pracy jest niesamowity. Pamiętam, że przed finałowymi odcinkami fizycznie ledwo wyrabiałam [dodajmy, że Damian nie jest ułomkiem - przy. AW]. Strasznie dużo rzeczy trzeba było przemyśleć. I jeszcze ten stres. Musiałem się zmierzyć z bardzo wieloma sprawami i czynnikami. To nie jest sprawa dla wszystkich i mówię to ludziom, którzy chcą się zgłosić do tego typu programów. Tam jest narzucone bardzo wysokie tempo na bardzo wysokich obrotach. W telewizji trzeba pokazać muzyczną esencję charakteru. To wymaga bardzo dużego nakładu pracy na próbach, podczas których trzeba być. To nie wyglądało tak, że my sobie wychodziliśmy sobie na scenę, a zespół wiedział co ma zagrać. To jest praca nad miliardem rzeczy. Dlatego twierdzę, że tego typu programy nie są dla wszystkich. Dla mnie to było nowe doświadczenie, które zdołałem jakoś przeżyć (śmiech). Oczywiście, to jest też fajna zabawa, ale przede wszystkim ciężka harówa dla wszystkich: dla techników, realizatorów, producentów, uczestników i jurorów. Chociaż dla jurorów to chyba jednak mniejsza (śmiech). A cała reszta tyra ostro!
A co chciałbyś przekazać osobom, które zamierzają nagrać debiutancki album?
- Prawdę, która jest powszechnie znana: bądźcie sobą! Przemyślcie wszystko. Nie ma co od razu rzucać się na wszystko. Jeżeli macie pomysł, to zrealizujcie go od A do Z. Miejcie przeświadczenie, że zrobiliście wszystko, co dało się zrobić w danej chwili. Wiadomo, że można dany utwór poprawiać przez milion lat. Ale to nie o to chodzi. Zresztą, patrząc wstecz, sam zrobiłbym wiele rzeczy inaczej... Moja rada jest taka, by na daną chwilę mieć plan i zrealizować go w 100 procentach. Nie ma sensu robić 110 procent, ale też nie można robić jedynie 90 procent, bo to będzie słychać, że brakuje tych 10. Przede wszystkim być prawdziwym i nie dać sobie niczego narzucić.
Dziękuje za rozmowę.