Reklama

Rockowi weterani: Dawnych wspomnień czar

Przed laty gwiazdy rocka z różnych względów omijały Polskę, ale teraz weterani regularnie odwiedzają nasz kraj, zbierając wierną publikę. Dla wielu z nich to ostatnia szansa na uzupełnienie budżetu.

Jeszcze nie tak dawno, jakieś dwie dekady temu, przyjazd Deep Purple do Polski był wydarzeniem roku. O innych, czasem już nawet lekko zapomnianych gwiazdach rocka też mogliśmy tylko pomarzyć. Teraz kapele mające miejsce w rockowych encyklopediach, jak Budgie, Slade, Ten Years After, Wishbone Ash (często w mocno zmienionych składach), regularnie występują w mniejszych miejscowościach dla kilku setek najwierniejszych fanów. Czy kogoś to jeszcze obchodzi?

Właśnie ogłoszono, że na przełomie lutego i marca 2011 roku pod szyldem We Love Rock! odbędą się trzy koncerty (Gdynia, Poznań i Warszawa) trzech rockowych grup na literę "S" - Smokie, Slade i The Sweet.

Reklama

Wehikuł czasu

- Jak w każdym biznesie, obowiązują zasady popytu i podaży. Gwiazdy rocka sprzed lat grają u nas chętnie, bo kluby są pełne. Wynikać to może z tego, że w latach świetności tych zespołów Polska nie była krajem wyjątkowo uczęszczanym przez gwiazdy muzyki, i to nie tylko rockowej. Dziś zaczęło się to na szczęście zmieniać, a niedosyt z tamtych lat odnajduje swoje odniesienie właśnie w tych pełnych salach - przekonuje w rozmowie z INTERIA.PL Kamil Sahaj, współorganizator niedawnego koncertu Slade w Zielonej Górze.

- Dla wielu sympatyków jest to podróż wehikułem czasu do lat młodości. Najważniejsze jest to, że ludzie pamiętają tamte kapele i nadal jest to dla nich wielkie wydarzenie. Poza tym dla rzeszy bardziej zaawansowanych słuchaczy nowa muzyka może tak nie docierać, jak właśnie te znane dźwięki, których słuchało się podczas pierwszej randki, czy pierwszego siniaka po upadku z roweru - dodaje Sahaj.

Piotr Kosiński, ceniony dziennikarz muzyczny i szef wydawnictwa Rock-Serwis, zauważa, że występy rockowych gwiazd sprzed lat nie są tylko polską specyfiką. Nie sposób jednak nie dodać, że to u nas wciąż cieszą się statusem legend.

- Generalnie rzecz biorąc, nie jestem zwolennikiem zaglądania nikomu w metrykę. Warto zauważyć, że absolutnie nie ma takiego zwyczaju w przypadku tych największych w jazzie czy bluesie. Wiem, że rock to trochę inna bajka, ale przecież i rock niejedno ma imię. Przechodząc do meritum - gwiazdy rocka sprzed lat koncertują z powodzeniem nie tylko w Polsce. Odbywają naprawdę długie trasy koncertowe w różnych krajach, choć rzeczywiście często zdarza się, że w jednych bywają częściej, a w innych rzadziej. To wynika jednak z faktu, iż na tym czy innym rynku zdobyły przez lata szczególną popularność - zaznacza Kosiński.

W Polsce statusem kultowej gwiazdy cieszy się walijskie trio Budgie, które znane jest jeszcze praktycznie tylko na Wyspach Brytyjskich. Zespół dowodzony przez małego, żylastego Burke'a Shelleya w 1982 roku odbył trasę w naszym kraju (16 koncertów w dwa tygodnie) jako pierwsza heavymetalowa formacja spoza żelaznej kurtyny.

Na początku listopada 2010 roku Budgie miało zagrać serię 10 koncertów (jeden z nich miał się odbyć w Zielonej Górze wraz ze Slade), jednak trasa została odwołana ze względu na operację Shelleya. Na razie nie wiadomo, czy muzyk będzie mógł wrócić na scenę.

Slade i "Look Wot You Dun":

Przebrzmiałe legendy

Na fali sentymentów popularność buduje organizowany w malowniczej Dolinie Charlotty w pobliżu Słupska Festiwal Gwiazd Rocka. Pierwsza edycja (w 2007 roku) odbyła się pod nazwą Święto Legendy - zagrali wówczas m.in. The Animals & Friends (w składzie tylko dwóch członków związanych z The Animals - perkusista John Steel i klawiszowiec Micky Gallagher, który grał z Animalsami raptem niespełna rok), bluesman Terry Man i Ray Wilson (były wokalista Genesis) z zespołem Stiltskin.

Kolejne edycje Festiwalu Gwiazd Rocka gościły m.in. The Glitter Band, T.Rex, Electric Light Band, Ten Years After, Wishbone Ash, The Yardbirds, Slade, Sweet, Nazareth, Budgie, Focus czy Arthura Browna. Większość z tych nazw to faktycznie gwiazdy światowego rocka, lecz teraz już przebrzmiałe. W dodatku często składy tych formacji mocno odbiegają od oryginalnych czy najsłynniejszych. Z oczywistych względów na czele T.Rex nie ma nieżyjącego od 1977 roku frontmana Marca Bolana, taka sama sytuacja występuje w Thin Lizzy (lider Phil Lynott zmarł w 1986 r.). Wydaje się, że w przypadku niektórych z tych zespołów właściwsze byłoby określenie cover band.

- Nie jestem zwolennikiem cover bandów typu Australian Pink Floyd, Re-Genesis, itp. Ale jeśli ktoś (a jest takich wielu) ma ochotę je oglądać i poczuć klimat koncertów zespołów, którym składają hołd, to ma do tego prawo. Natomiast zespoły, w których doszło do pewnych roszad w składzie, to jednak już cos innego - zauważa Piotr Kosiński.

Pewne nadużycie

- Takie przypadki powinny być rozpatrywane indywidualnie. Jeżeli np. wiadomo, że grupa Thin Lizzy to był w zasadzie Phil Lynott (wokal, bas, kompozycje) i muzycy towarzyszący, to aktualnie działające Thin Lizzy jest jednak pewnym nadużyciem. Ten obecny to w zasadzie taki cover band. Ten Years After - tu jednak wciąż gra trzech członków z oryginalnego składu, może tych mniej charyzmatycznych [brakuje wokalisty i gitarzysty Alvina Lee - przyp. red.], ale jednak mających duży wpływ na zbudowanie pozycji grupy w przeszłości.

- Wishbone Ash i Barclay James Harvest - tu mamy problem, bo działają w każdym przypadku dwa zespoły o tej nazwie [odpowiednio Wishbone Ash i Martin Turner's Wishbone Ash oraz Barclay James Harvest Through The Eyes Of John Lees i Barclay James Harvest feat. Les Holroyd - przyp. red.], co związane jest z niesnaskami pomiędzy byłymi członkami grupy. Trochę to przykre, ale w obu przypadkach nie mam problemu z zaakceptowaniem oblicza zespołów. Liderują im muzycy-współtwórcy znaczącej części repertuaru grupy. A ich występy na żywo to na pewno nie namiastka tego, co prezentowali przed laty - zauważa Kosiński w rozmowie z INTERIA.PL.

Nawet w przypadku dużo bardziej znanych zespołów jak Deep Purple wielu fanów kręci nosem. "Powinni się nazywać Ian Paice i koledzy" - to komentarz jednego z naszych użytkowników pod relacją z październikowego koncertu Purpli w Katowicach. Faktycznie to grający na perkusji Paice jest obecnie jedynym członkiem z oryginalnego składu. Dla licznych sympatyków liczy się tylko Deep Purple Mk II z nieobecnymi dziś gitarzystą Ritchiem Blackmore'em i Jonem Lordem (klawisze). Wydaje się jednak, że w Polsce z niemal równym entuzjazmem przyjmowani są Deep Purple, Blackmore's Night (zespół byłego gitarzysty grający muzykę dawną), solowe koncerty Lorda czy Nicka Simpera (pierwszy basista Deep Purple zagrał w tym roku w Dolinie Charlotty).

Budgie i "I Ain't No Mountain":

Jak kawa bezkofeinowa

- Momentami jest tak, że cover bandy dają do pieca lepiej niż oryginały (śmiech). Ale poważnie, zależy o którym zespole mówimy konkretnie. Są przykłady bandów, które są dziś jak kawa bezkofeinowa, np. The Doors bez Jima Morrisona albo The Who. Z drugiej strony Led Zeppelin, czy Pink Floyd brzmią po latach scenicznego niebytu wspaniale. Wiadomo, że głosy może już nie te, ale instrumentalnie wciąż trzymają formę. Przede wszystkim jednak chodzi o jakąś magię, atmosferę święta, z którą nawet tak zdolny tribute band jak The Australian Pink Floyd, nie potrafi się zmierzyć - podkreśla Kamil Sahaj.

Menedżer i organizator koncertów jest zdania, że rockmani mający piąty czy szósty krzyżyk na karku muszą sobie i publiczności coś udowodnić - że jeszcze potrafią, że nie odstają od młodszych kolegów.

- To dodatkowa determinacja, która świetnie wpływa na sam występ - widać to było np. podczas koncertu Budgie w Kawonie w Zielonej Górze. Sala na pół tysiąca osób, a energia taka jakby grali na Wembley. Mniejszego entuzjazmu oczekiwałbym po kapelach na szczycie, które nie muszą się starać. Dla emerytowanych gwiazd rocka trwa ponowna walka o słuchacza - mówi Sahaj.

Nieco innego zdania jest Piotr Kosiński: - Nie nazywałbym tego dorabianiem do emerytury, bo wszystkie te zespoły prezentują się na scenie dobrze lub bardzo dobrze. Ale ponieważ każdy zespół ma swój czas, a każde pokolenie swoich idoli, toteż raczej nie poszerzą znacząco swojej grupy fanów. Starsi odbędą podróż sentymentalną, młodsi często pójdą na ich koncerty z ciekawości (pod wpływem rodziców lub Metalliki i im podobnych), ale na masową popularność już raczej liczyć nie mogą.

Trafić do iPoda

Wielu młodszych słuchaczy nazwy Budgie czy Thin Lizzy poznało właśnie dzięki Metallice, która sięgnęła po ich utwory na płycie "Garage, Inc." (1998). Mniej zorientowani do dziś są przekonani, że utwór "Whiskey In The Jar" to numer Jamesa Hetfielda i jego kolegów. Nagrywanie coverów to próba niesienia kaganka muzycznej oświaty przez kolejne pokolenia.

- Dzięki temu legendy trafiają do iPodów młodszego pokolenia. To jest naprawdę bardzo wartościowa muzyka i pewnie jeszcze nie raz usłyszymy ją na singlu któregoś z nowych zespołów. Ale kto by tam wnikał w detale, że w oryginale to Wishbone Ash czy Slade? Kto wie, że grane na rockowych dyskotekach "Whiskey In The Jar" to Thin Lizzy, a nie Metallica? - mówi Kamil Sahaj.

Posłuchaj oryginału "Whiskey In The Jar":

Skąd zatem taka popularność weteranów? Czy to także efekt mniejszych wymagań finansowych dawnych gwiazd? Skoro grają częściej i nie wypełniają wielkich hal czy stadionów.

- Spore grono starszych fanów wciąż chce obcować z tą muzyką i z tymi kompozycjami na żywo, gdyż są po prostu dobre. Dodatkowo dochodzi spore grono młodych słuchaczy otwartych na różne dźwięki, namówionych do posłuchania tej czy innej grupy przez swoich rodziców, bądź starsze rodzeństwo lub zachęconych do poznania twórczości przez współczesnych im idoli, którzy np. wzięli na warsztat utwory tych starszych - vide Metallica i "Breadfan" z dorobku Budgie - podsumowuje Piotr Kosiński.

- I wbrew pozorom, starsze gwiazdy rocka wcale mniej nie kosztują... - dodaje na koniec.

Michał Boroń

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: 'Gwiazdy' | weteran
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy