Przewodnik rockowy. Pink Floyd: Cień na ciemnej stronie księżyca

Jerzy Skarżyński (Radio Kraków)

24 marca 1973 roku w Wielkiej Brytanii oficjalnie wydano "The Dark Side Of The Moon" Pink Floyd - album zaliczany do najwspanialszych dokonań w historii rocka. W "Przewodniku rockowym" patrzymy nieco krytycznym okiem na to wydawnictwo.

Słynna okładka "The Dark Side Of The Moon" Pink Floyd
Słynna okładka "The Dark Side Of The Moon" Pink Floyd 

11 lat temu, pracując nad pierwszym tomem cyklu "Niezapomniane płyty historii rocka", napisałem: "Mam przed sobą bardzo trudne zadanie. Muszę bowiem zrecenzować płytę, o której dotąd powiedziano i napisano niemal wszystko. A w dodatku taką, której wielkość i znaczenie w pełni doceniam, ale której tak naprawdę nie lubię. Już nie lubię".

Jestem przekonany, że ci najbardziej zainteresowani, czyli prawdziwi fani Pink Floyd i "The Dark Side Of The Moon", już dawno doszukali się bardzo licznych informacji o żmudnym oraz długotrwałym procesie powstawanie tego krążka, dlatego nakreślę go tylko w sporym uproszczaniu i to głównie po to, aby mieć się do czego odnieść.

A zatem, pierwszych kiełków, z których z czasem wyrosła jedna z największych piękności rocka, można się doszukać jeszcze w 1971 r., gdy po wydaniu płyty "Meedle" Floydzi musieli podjąć decyzję, czym (oczywiście, poza koncertami) zajmą się w najbliższych miesiącach. I tak, dzięki kreatywności Rogera Watersa, postanowili wziąć się za tworzenie koncepcyjnego dzieła, które miało spróbować odpowiedzieć na pytanie, co sprawia, że człowiek popada w szaleństwo (Roger już wtedy myślał o casusie Syda Barretta).

Po ostatecznym zaakceptowaniu pomysłu przez kolegów, Waters najpierw zaczął w przydomowym studiu (dokładniej: w ogrodowej szopie) nagrywać taśmy demo, które stały się potem punktem wyjścia do już profesjonalnej realizacji. Wykorzystał też kilka pomysłów ze swoich wcześniejszych prac, zrobionych głównie na potrzeby filmu ("The Body" i "Zabriskie Point").

Można uznać, że radził sobie bardzo dobrze, bo już na początku 1972 roku w Brighton doszło do pierwszego wykonania jego kompozycji (z licznymi dodatkami pozostałych muzyków Pink Floyd), a mniej więcej w miesiąc później, 17 lutego, w Londynie, w Rainbow Theatre, dano okazję jej posłuchania dziennikarzom. Większość z nich już wtedy była zachwycona. A to, że w następnych miesiącach była ona jeszcze wielokrotnie wykonana na żywo, miało spore znaczenie, bo podczas jej ostatecznej rejestracji cała czwórka dobrze już wiedziała, co i jak grać oraz śpiewać w studiu.

Od 24 maja do 25 czerwca 1972 r., a potem dodatkowo jeszcze w styczniu 1973 r. Pink Floyd nagrywali w Abbey Road w Londynie. Co było bardzo ważne, inżynierem dźwięku został dobrze im znany jeszcze z czasów "Atom Heart Mother" ("Alan's Psychedelic Breakfast") Alan Parsons, który od czasu swojej pracy przy "Abbey Road" The Beatles znany był z tego, że potrafi wspaniale korelować pojedynczo zarejestrowane ścieżki dźwiękowe w perfekcyjne całości.

Jest o tyle ważne, że muzycy swoje partie często grali podczas nieobecności innych, w "nagrywalni". W efekcie (według słów samego Watersa) wprawdzie "to zaoszczędzało nam wielu kłótni", ale jednocześnie sprawiło, że David, Nick, Richard i Roger pracowali nieco "na pamięć".

"The Dark Side Of The Moon" wydano w Wielkiej Brytanii oficjalnie 24 marca 1973 r. Ci bardziej skrupulatni dodadzą zapewne, że to tylko jedna trzecia prawdy, bo longplay swoją światową prapremierę handlową miał ponad trzy tygodnie wcześniej, bowiem na rynku amerykańskim wydano go już 1 marca, no i wybrani dziennikarze cały materiał usłyszeli jeszcze w lutym. Ale skoro jesteśmy Europejczykami, to dla nas najważniejszy jest 24 marca!

To, o czym wie każdy, a o czym nie mogę nie napisać, to koncepcyjność "The Dark Side Of The Moon". I to koncepcyjność podwójna, bo dotycząca literackiej warstwy dzieła oraz obejmująca jego płaszczyznę muzyczną. Ta pierwsza to przeszywająca, poetycka rozprawa na temat beznadziejności zmagania się z losem i czasem. Rozprawa o niepotrzebnej walce o rzeczy nieważne, która na tyle absorbuje i zaślepia, że nie pozwala dostrzec tego, co jest naprawdę istotne. Dlatego to, co mogłoby dać prawdziwe szczęście, pozostaje na zawsze niepoznaną "Ciemną stroną księżyca" (tu zastrzegam - można, jak to zwykle w utworach poetyckich, doszukać się także kilku innych wątków).

Natomiast co do tej drugiej, to trzeba koniecznie podkreślić, że wszystkie utwory są nie tylko wspaniale skomponowane, ale także równie doskonale zaaranżowane. Każdy dźwięk jest na miejscu, a proporcje między partiami wokalnymi i instrumentalnymi są wręcz idealnie wyważone. Wrażenie zwartości potęguje jeszcze połączenie nagrań w większe całości oraz wykorzystanie (co staje się od tej pory niemal wizytówką Floydów) dopełniających muzykę efektów dźwiękowych.

Wszystkie wspomniane dotąd zalety "The Dark Side Of The Moon" nie robiłyby aż tak wielkiego wrażenia gdyby nie absolutna perfekcja jego nagrania, tyle tylko... Tyle tylko, że wreszcie doszliśmy do zapowiedzianego w tytule cienia na "Ciemnej stronie Księżyca". Otóż chodzi o to, że Alan Parsons i pomagający mu Chris Thomas, poświęcając miesiące na nieskazitelne wycyzelowanie każdego szczegółu, stworzyli płytę tak "studyjną", że aż sztuczną. To właśnie ta kliniczna doskonałość sprawiła, że słuchając jej pierwszych "sto razy" byłem nią totalnie zauroczony, a potem nagle "odkryłem", że znam ją "na pamięć". Przestała cieszyć, zaczęła nudzić. A gdy po kolejnych podejściach, okazało się, że ta przykra konstatacja nie minęła, zacząłem się najpierw zastanawiać, czy czasem coś mi się "nie porobiło" z głową, a potem, gdy sprawdziłem swoją wrażliwość na kilku innych równie mi dobrze znanych płytach, postanowiłem poszukać przyczyny takiego stanu rzeczy i... go znalazłem.

Otóż odpowiedzialne za to są: po pierwsze - fakt, że dzięki koncertowemu ograniu całego materiału muzycy w studiu byli na tyle obznajomieni z tym, co i jak zagrać, że nie pozwalali sobie na spontaniczność. Po drugie - co wiąże się z poprzednim - pozwoliło to na to wcześniej wspomniane mijanie się ich w studiu (tym sposobem nie tylko się nie mogli kłócić, ale także wzajemnie inspirować i wspólnie improwizować). I wreszcie po trzecie - dołożyła się do tego (jak się później okazało typowa dla Parsonsa) inklinacja do nadmiernego dopieszczania każdego dźwięku. Aby ostatecznie zamknąć temat dodam, że jednym z koronnych dowodów na to, o czym ośmieliłem się napisać, jest fakt, że dwa kolejne albumy Pink Floyd okazały być wręcz namacalnym dowodem ucieczki jego członków od tak brzmiącej muzyki. Proszę posłuchać uważnie, jak wspaniale gnają na drugiej stronie "Wish You Were Here" i jak surowo, ale naturalnie zagrali na "Animals".

No i finał, czyli to czego nie lubię, bo muzykę każdy (na szczęście) słyszy oraz odbiera inaczej. Ale ponieważ głupio by było nie opisać owych 43-minut rockowej klasyki, to raz jeszcze zacytuję sam siebie.

Napisałem kiedyś: Puls. Najpierw musimy sobie uświadomić, że żyjemy, że wiąż bije nam serce. Dopiero teraz wszystko może się zacząć. "Speak To Me" - uwertura z efektów, które później będą puentować muzykę. Czyjś krzyk i wpływa rozmarzone "Breathe". Nagle zrywamy się do biegu - "On The Run". Pogania nas obsesyjny rytm syntezatora. To sen na jawie. Najwyższa pora na przebudzenie. Zegary i budziki. Ich dźwięk wdziera się nieznośnie w mózg. To "Czas" - "Time". Wielki i piękny, mocny utwór, ze wspaniałym solem gitary. Powoli gaśnie. Przychodzi uspokojenie - "The Great Gig In The Sky". Rozmarzony wstęp fortepianu i unosząca się nad muzyką zaimprowizowana wokaliza Clare Torry. Muzyczny raj.

Później nagle moneta wpada dom wnętrza maszyny. "Money". Najpopularniejszy, najbardziej rockowy fragment płyty. Ozdabia go solo saksofonu Dicka Parry'ego. I znów czas rozmarzenia. Unosimy się i opadamy na fali pięknego "Us And Them". No a potem powoli wszystko wraca do nastroju z początku. To kolejno "Any Colour You Like", "Brain Damage" i "Eclipse". Muzyka powoli gdzieś znika. I tylko serce wciąż nam (?) bije.

Czytaj także:

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas