Przewodnik rockowy. Patrick Moraz: Jak szwajcarski zegarek

Dzisiejszy odcinek naszego "Przewodnika rockowego" poświęcony jest klawiszowcowi Patrickowi Morazowi, który obchodzi 65. urodziny.

Patrick Moraz: Wszystko gra
Patrick Moraz: Wszystko graoficjalna strona wykonawcy

Bardziej osobiście. Mam do dzisiejszego bohatera spory sentyment, bo jak go nie mieć, skoro od ponad dwudziestu lat, każde wydanie prowadzonej przeze mnie "Listy Niezapomnianych Przebojów" (na antenie Radia Kraków) zaczyna intrygująca introdukcja, która powstała dzięki jego talentowi i umiejętnościom.

Ogólniej. No cóż, czasy się zmieniają, mody przemijają, co oznacza, że pewni artyści niekiedy są na, a niekiedy pod wozem (popularności). A wspominam o tym, bo dziś, młodszych rockfanów może nieco zaskoczyć fakt, że w latach 70. ubiegłego wieku, a więc w okresie gdy muzyka popularna przeżywała apogeum swojego artystycznego rozwoju, na równi z wokalistami i gitarzystami uwielbiani byli mistrzowie gry na instrumentach klawiszowych.

Tyle, że ich liga była zdecydowanie mniej liczna niż śpiewaków i wioślarzy, bowiem aby w niej występować, trzeba było mieć na bardzo drogie fortepiany, Hammondy (lub insze organy) oraz syntezatory. A tych ostatnich było naprawdę sporo, bo każdy "piskał" inaczej. Stąd, nawet najwięksi klawiszowcy (np. niejaki Rick Wakeman to "kawał chłopa") zazwyczaj byli niemal niewidoczni zza otaczających ich z wszystkich stron maszyn do wydobywania dźwięków. Ponieważ, jak wspomniałem, w ich lidze nie startowało zbyt wielu zawodników, to stosunkowo łatwo można wymienić jej czołówkę. I tak, trzeba koniecznie wspomnieć o: Królu Królów - Keithie Emersonie, najpierw z The Nice, a potem z Emerson, Lake And Palmer; o tykanym już Ricku Wakemanie z Yes oraz soliście; Tonym Banksie (Genesis); Richardzie Wrighcie (Pink Floyd); Davie Greensladzie (Colosseum); Jonie Lordzie (Deep Purple i płyty solowe); Kenie Hensleyu (Uriah Heep); Donie Aireyu (Colosseum II, Rainbow); Steviem Walshu (Kansas) oraz o kilku mistrzach-solistach takich jak: Grek - Vangelis, Francuz - Jean Micheal Jarre czy Japończyk - Kitaro.

Oczywiście nie wymieniłem wszystkich, raz, bo zapewne o kimś zwyczajnie zapomniałem i dwa, bo zostawiłem sobie na deser jednego z moich faworytów, Szwajcara - Patricka Moraza. Muzyka stosunkowo najmniej znanego, ale za to szalenie uzdolnionego i umiejącego nie mniej niż o wiele słynniejsi.

Patrick Philippe Moraz urodził się 24 czerwca 1948 r. w Villars-Ste-Croix, koło Morges, w Szwajcarii. W następnych latach najpierw się bawił, a potem dalej się bawił i uczył (sądzę, że jak wszystkie dzieci w jego bogatej ojczyźnie zegarmistrzostwa lub bankierstwa). W pewnym momencie ujawnił swoje uzdolnienia muzyczne, co sprawiło, że przeszedł przez kilka bardzo renomowanych szkół muzycznych w Europie, a w końcu trafił do konserwatorium w Lozannie, gdzie jego nauczycielką była niezwykle ceniona pianistka Nadia Boulanger. Jak łatwo się domyśleć, przygotowywał się do roli wirtuoza fortepianu. Warto tu dodać, że jego tata, też muzyk, był przez pewien czas współpracownikiem (kierownikiem tras koncertowych) Ignacego Paderewskiego! Wróćmy jednak do Patricka. Mimo, że zdobył on naprawdę gruntowne wykształcenie, po studiach nie zajął się muzyką poważną, lecz poszedł w... jazz. I tak w 1963 roku otrzymał nagrodę dla najlepszego solisty na jazzowym festiwalu w Zurychu. To dało mu szansę na częste supportowanie tuzów podczas ich występów w Szwajcarii, a później zaczął sam koncertować w zachodniej Europie. W 1965 r. pojechał po raz pierwszy do Ameryki, a w następnych latach odwiedził także Afrykę i Bliski Wschód.

W 1968 Patrick Moraz wraz z Jeanem Restori (bas, wiolonczela i śpiew), Peterem Lockettem (gitara, skrzypce) i Brysonem Graham (perkusja) założył interesującą grupę progresywnie rockową o nazwie Mainhorse, z którą później sporo koncertował w różnych miastach naszego kontynentu i z którą w 1971 r., na bazie kontraktu z Polydorem, nagrał album "Mainhorse". Po wydaniu płyty Moraz przeniósł się do Anglii, skąd dostał niezwykle apetyczną propozycję od byłych członków grupy The Nice - basisty i wokalisty Lee Jacksona oraz perkusisty Briana Davisona. Chodziło o to, że wspomniana dwójka zaproponowała mu założenie tria, które tworzyłoby muzykę mogącą konkurować swoją jakością i finezją, z tym co wtedy tworzyli Emerson, Lake And Palmer. Myślę że warto tu zauważyć, że Jacksonowi i Davidsonowi z pewnością chodziło także o to, aby zagrać na nosie Emersonowi, który tworząc w 1970 r. swoją supergrupę, zupełnie bezceremonialnie porzucił ich w The Nice. Wprawdzie obaj potem próbowali osiągnąć coś znaczącego, ale się nie udało. I wtedy pomyśleli o wirtuozie ze Szwajcarii.

W 1974 r. na rynku pojawiły się: najpierw grupa o nazwie Refugee, a niewiele później longplay o łatwo przewidywalnym tytule. A to oznaczało, że świat ambitnego rocka wzbogacił się o jeden z najciekawszych bandów i jedno największych arcydzieł w swoich dziejach. Bo "Refugee" przyniosło muzykę tak piękną a przy tym wyrafinowaną, że nawet arcydzieła E.L.P., Genesis czy Yes wypadały przy nim nieco blado. Szczególnie godne uznania były dwa podstawowe utwory krążka - 17-minutowa suita "Grand Canyon" i druga, 18-minutowa, "Credo". A co do Moraza, to można uznać, że gdyby nawet później nie nagrał żadnej innej płyty, to i tak zasługiwałby na rockową nieśmiertelność. Ale jednak nagrał...

No cóż, niestety jest tak, że los potrafi być czasem wyjątkowo złośliwy i gdy Jacksonowi oraz Davidsonowi zaczęło się wydawać, że wracają na szczyt, ni z tego, ni z owego, gruchnęła na nich wiadomość, iż Patrick Moraz, choć niechętnie, musi ich porzucić. Musi, bo zupełnie niespodziewanie dostał klasyczną propozycję "nie do odrzucenia". Oto bowiem zaproponowano mu zastąpienie Ricka Wakemana, w szeregach będącego wówczas u szczytu popularności Yes. Tu, tylko dla porządku przypomnę, że kierowana wówczas przez Jona Andersona oraz Chrisa Squire'a grupa, sprzedawała wtedy dosłownie miliony albumów i dawała wielkie koncerty. Natomiast co do Wakemena, to ten postanowił ją opuścić, bo po sukcesie swojego solowego dzieła "Sześć żon Henryka VIII", wyobraził sobie, że jest już tak wielki, iż nie potrzebuje się z nikim niczym dzielić (zarówno sławą jak i pieniędzmi).

Tak to już jest, że gdy wielki muzyk łączy swój talent z boskimi darami innych, zazwyczaj rodzi się coś interesującego. Dlatego między sierpniem a październikiem 1974 r., Patrick Moraz wraz z Andersonem, Squirem, Steve'em Howe'em i Alanem White'em nagrał album, który ukazał się 5 grudnia tegoż roku pod tytułem "Relayer". Krążek, co wręcz niezwykłe zważywszy na swą zawartość, doszedł do piątej pozycji najlepiej sprzedających się albumów w Stanach Zjednoczonych i zyskała miano kolejnego Yesowskiego arcydzieła. A co do wspomnianej jej zawartości, to muszę tu wyjaśnić, że na jej 40-minutową całość złożyły się tylko trzy tematy, z których najważniejszym była 22-minutowa suita "Gates Of Delirium", utwór należący do najbardziej wysublimowanych w dziejach rocka. Natomiast końcówka owego monumentu, cudowna pieśń "Soon", to jeden z najulotniejszych tematów w całym dorobku formacji ze świata progresji.

Yes w utworze "Soon" w 1975 roku:

Po wydaniu "Relayera" i wielkiej trasie go promującej, muzycy Yes dali sobie czas na pracę nad własnymi projektami. Każdy, w tym także Patrick Moraz, nagrał własny longplay. Ten Moraza, miał tytuł "Story Of I", był bardzo ciekawy (bo udanie łączył progresję z elementami muzyki latynoskiej) i trafił do sklepów w 1976 r. Ten sukces pchnął go do pracy nad kolejnym. Ale zanim powstał, nastąpiło pierwsze w jego karierze "tąpnięcie", bo mimo docenienia przez krytyków, fanów i kolegów z Yes, został elegancko poproszony o odejście z tej grupy. Powód był dość prozaiczny - pieniądze. Chodziło bowiem o to, że z początku robiący wielką karierę solową Rick Wakeman, w pewnym momencie stracił rozpęd i pomyślał, że dobrze byłoby wrócić na stare śmieci. Dla jego dawnych kolegów oznaczało to szansę, na szumny Wakemanowsko-Yesowski "comeback" i podkręcenie popytu na ich prace. To jednak oznaczało oczywiście "odprawienie" Moraza.

W 1977 r. Patrick Moraz zabrał się za pracę nad swoim drugim albumem solowym, longplayem, któremu nadał bardzo trafny tytuł - "Out In The Sun". A był on trafny, bo podobnie jak debiutancki łączył południowo amerykańską rytmikę i brawurowe partie klawiszowe. To musiało dać kolejny sukces. I dało. Zaraz potem Moraz dostał kolejną już "propozycję nie do odrzucenia". Tym razem zaproszenie do współpracy wystawiła mu, dopiero co wtedy reaktywowana grupa The Moody Blues. I tak, jako "guest star" (następca Mike'a Pindera), Patrick wyruszył z nią w tournée promującą jej płytę "Octave". A po niej, na tyle się w niej zaaklimatyzował, że dostał propozycję dalszego z nią grania. Pierwszym studyjnym tego efektem był, przepiękny i prze-przebojowy album "Long Distance Voyager". To jego początek, otwarcie utworu "The Voice" od lat rozpoczyna wspomnianą we wstępie "Listę Niezapomnianych Przebojów". Wydawnictwo dotarło w 1981 r. do szczytu długogrających bestselerów w USA i Kanadzie.

Następna dekada to dla Moraza seria płyt z The Moody Blues: "The Present" (1983); "The Other Side Of Life" (1986); "Sur La Mer" (1988) i "Keys Of The Kingdom" (1991), koncerty oraz od czasu do czasu prace solowe. Te były bardzo różne, bo czasami oznaczały eksperymenty rockowe (np. bardzo ciekawe w duecie z superperkusistą Billem Brufordem), a czasami dzieła na fortepian solo. Warto też wspomnieć, że po rozstaniu z The Moody Blues, Moraz zaczął sądową walkę o przysługujące mu (jak uważał) tantiemy za lata gry w tym zespole i kontynuuje działalność na własną rękę (w sumie jego dyskografia solowa to ponad 20 krążków długogrających).

Warto jeszcze wspomnieć o jego niezwykłym pomyśle. Otóż w połowie lat 90. odbył trasę koncertową pod nazwą Chat, która polegała na tym, że za stałą opłatą 800 dolarów występował w prywatnych domach, grając na fortepianie gospodarzy. Raz były na takim spektaklu tylko 2 (słownie dwie) osoby!

Obecnie artysta wraz żoną Marion mieszka na Florydzie.

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas