Przewodnik rockowy: Hocus Pocus z Focus
Jerzy Skarżyński (Radio Kraków)
Dziś będzie o facecie, który teoretycznie miał bardzo marne szanse dochrapania się statusu gwiazdy rock'n'rolla. 31 marca 65 lat kończy Thijs van Leer, pianista i flecista grupy Focus.
W pewnych kręgach pochłaniaczy rocka jest on artystą otoczonym wyjątkowym szacunkiem. Bohaterem tej opowiastki będzie muzyk, który nie tylko nie jest ani Amerykaninem, ani Brytyjczykiem (przecież to głównie oni podbijają show-biznes), który niewiele śpiewa (a jeśli już, to robi to raczej z konieczności), którego najważniejszy zespół nagrywał oraz dalej nagrywa głównie muzykę instrumentalną i którego (ponieważ nie jest kobietą, to chyba mogę o tym wspomnieć) trudno uznać za adonisa.
31 marca 1948 r. w Amsterdamie, w Holandii, przyszedł na świat bobas, któremu nadano imię Thijs. Jak większość jego rodaków, po rodzicielu odziedziczył nazwisko zaczynające się przedrostkiem van. W jego wypadku dało do ładnie brzmiącą całość - van Leer.
Po tacie, klasycznym fleciście, odziedziczył też słuch i umiłowanie muzyki. Pierwszym tego przejawem były lekcje fletowania, jakie od 11. roku życia zaczął mu dawać van Leer senior. Po latach nauki w podstawówce i szkole średniej najpierw zaliczył historię sztuki na amsterdamskim uniwersytecie, a potem rozpoczął studia w miejscowym konserwatorium. Tu, jak łatwo się domyśleć, szlifował swoje umiejętności jako flecista. Widać jednak, że do swojego talentu podchodził z godną pochwały pokorą, bo nie poprzestał na edukacji w Holandii, lecz kontynuował ją w Szwajcarii, w konserwatorium w Genewie. Po paru latach mógł się pochwalić wiedzą z zakresu teorii kompozycji i orkiestracji oraz praktycznymi umiejętnościami gry na fortepianie, organach i oczywiście flecie. Co ważne, jeszcze w czasie nauki zainteresował się jazzem (miał podobno nawet własną grupę, z którą go uprawiał), a także udzielał się jako flecista oraz śpiewak w jednym z kabaretów.
W 1969 r. Thijs van Leer razem z basistą Martijnem Dresdenem i perkusistą Hansem Cleuverem utworzył Thijs van Leer Trio, które specjalizowało się w graniu utworów bardzo wtedy popularnej grupy Traffic (tej ze Steviem Winwoodem i Jimem Capaldim). Zdarzało się, że podczas wtedy jeszcze niezbyt licznych koncertów wykonywali także swoje własne kompozycje. Ponieważ nie zarabiali na nich zbyt dobrze, to aby sobie dorobić, dość często łapali różne "fuchy". A to nagrywali z kimś jego piosenki (np. z Vanessą Williams, List Liesbeth), a to akompaniowali podczas spektakli teatralnych. Między innymi przez kilka tygodni tworzyli instrumentalne tło do holenderskiej inscenizacji musicalu "Hair". A było to o tyle istotne, że właśnie wtedy mieli po raz pierwszy szansę na współpracę (z grającym jeszcze niedawno w grupie Brainbox) gitarzystą Janem Akkermanem. A ponieważ był to muzyk o niezwykłych umiejętnościach, to od razu zrobił na nich tak duże wrażenie, że zaproponowali mu stałą współpracę. Ponieważ się zgodził, zrodziła się potrzeba znalezienia jakiejś nazwy mogącej firmować nowy projekt. Postawili na słowo Focus i niewiele później nagrali w Londynie swoją pierwszą płytę - album "In And Out Of Focus".
Mimo pewnego zainteresowania ze strony krytyki, sukcesu komercjalnego nie odniósł. Rozczarowany Akkerman odszedł i połączył siły ze swoim dawnym znajomym, świetnym perkusistą Pierrem van der Lindenem. Następnie do tej pary dołączy basista Cyril Havermans, a w chwilę później... Thijs van Leer! W tej sytuacji logiczny stał się powrót do dawnej nazwy. I tak Focus powrócił na rockową "arenę".
Pomiędzy 13 kwietnia a 14 maja 1971 roku w londyńskich studiach Sound Techniques i Morgan, pod uchem bardzo doświadczonego producenta Mike'a Vernona (jego podopieczni to m.in. David Bowie, John Mayall, The Artwoods, Ten Years After, Fleetwood Mac, Eric Clapton) Focus nagrał swój drugi longplay - "Focus II", który miał także bardziej oryginalny szyld - "Moving Waves". Gdy płyta w październiku trafiła do sklepów, od razu zyskała zasłużone uznanie krytyków i, co zaskoczyło nawet jej twórców, bardzo szybko zdobyła znaczącą popularność na całym świecie. Tu oczywiście wypada wyjaśnić, gdzie w czym tkwiła (i tkwi) przyczyna uznania owego sukcesu za zaskakujący. Ano chodzi o to, że "Moving Waves" to album niemal całkowicie instrumentalny (wyjątkiem jest śpiewany przez van Leera temat tytułowy) i że najważniejszy na nim utwór ma... ponad 24-minuty!
Trudno zatem uznać, że był to krążek z muzyką lekką, łatwą i przyjemną. Tyle tylko, że raz - w tamtych latach prawdziwi rock-fani wręcz nie chcieli, aby to, co ich zajmowało, było lekkie, łatwe, a nawet przyjemne, a dwa - bo aby promować całego długograja (to nie tłumaczenie słowa "longplay", tylko mój, może nie najmądrzejszy neologizm) wybrano absolutnie niezwykłe nagranie, o magicznym, idealnie do niego pasującym tytule "Hocus Pocus". A napisałem o jego idealnym dopasowaniu do zawartości, bo owa kompozycja, to sześcioipółminutowe połączenie w idealnie zwartą całość hardrockowych riffów, jodłowania, śpiewu "pijanych" krasnoludków, gwizdów, solówek fletu, gitary i perkusji oraz gry na "harmoszce" rodem z rosyjskiego folkloru. Żeby zamknąć temat tego iluzjonerskiego kogla-mogla, dodam, że singel z nim dostał się na większość zestawień przebojów w Europie, a w Stanach doszedł aż do 9. miejsca listy Billboardu!
Skoro aż tyle napisałem na temat "Hocus Pocus", to nie mogę pominąć milczeniem najważniejszego fragmentu "Moving Waves", czyli już wspomnianej suity "Eruption". To dzieło, dzięki tytułom swoich części, znane jest bardziej jako "Orfeusz & Eurydyka" i jest godne miana jednego z najpiękniejszych oraz najważniejszych długich utworów w całej historii rocka. Jego nastrój (słychać w nim echa świeckiej i sakralnej muzyki dawnej) oraz znakomite partie solowe cudownie pomagają odmalować mitologiczne obrazy wielkiej i tragicznej miłości. Jeśli poezja może istnieć bez słów, to bez żadnych wątpliwości właśnie tak wygląda.
W rok później, na fali powodzenia "Moving Waves" muzycy Focus nagrali swój kolejny album, tym razem podwójne wydawnictwo - "Focus III". Przyniosło ono kolejny wielki przebój - rozmarzoną "Sylvię" i aż dwa potężne utwory, w tym niemal 30-minutowy, mocno improwizowany temat "Anonymus II". Publikacja też zyskała sporą popularność i ugruntowała pozycję Holendrów w światowej czołówce rocka progresywnego. Znakomitym potwierdzeniem ich klasy był też wydany 1973 koncertowy krążek "At The Rainbow".
Niestety od następnego roku zaczęły się niezbyt strome, ale jednak prowadzące w dół, schody. I tak przed nagraniem kolejnego longplaya od zespołu odszedł Pierre van der Linden, którego zastąpił najpierw Colin Allen, a potem David Kemper. Z pierwszym zespół nagrał płytę "Hamburger Concerto", a z drugim - "Mother Focus".
Brak powodzenia obu wydawnictw, jak to często bywa, wpłynął na tyle destrukcyjnie na cały zespół, że 1976 odszedł od niego Jan Akkerman. Był to niemal "gwóźdź do trumny" grupy, bo Thijs van Leer próbował jeszcze jakoś ją reanimować, tworząc z różnych "pozostałości" album "Ship of Memories", a potem zarejestrował dziwny krążek "Focus Con Proby", na którym... śpiewał amerykański weteran PJ Proby! Gdy i te desperacje nie przyniosły sukcesu, formacja została definitywnie rozwiązana.
Wydawać by się mogło, że rozpad Focusu mógł też zapowiadać koniec kariery Thijsa van Leera, ale nic takiego się nie stało, gdyż muzyk już wcześniej zaczął z powodzeniem działać jako solista. I tak, już w 1973 nagrał z orkiestrą i głosem Letty DeJong zbiór utworów granych na flecie, organach i syntezatorach. Nadano mu tytuł "Introspection", a odniósł on na tyle duży sukces, że artysta w następnych latach zarejestrował jeszcze cztery jego kontynuacje, które sprzedały się w ponad półmilionowym nakładzie! Potem van Leer "dorzucił" do niego jeszcze kilkanaście innych. To jednak nie wszystko, bo w latach 80. nagrał także trzy krążki z hiszpańskim pieśniarzem Miguelem Ríosem oraz, to już w latach 90., wsparł szalenie zdolnego rodaka - Arjena Anthony'ego Lucassena, podczas tworzenia jego ambitnego projektu pod nazwą Ayreon (świetna hardrockowa "opera" - "Into The Electric Castle)".
W 1984 r., gdy wydawało się, że nazwa Focus to już tylko historia, niespodziewanie doszło do kolejnego połączenia sił Thijsa van Leera i Jana Akkermana. Jak łatwo się domyśleć, obu chodziło o próbę skorzystania z dawnych sukcesów, ale wydany 1985 r. album "Focus" raczej zasłużenie nie zyskał aplauzu. W efekcie przez następnych 17 lat należało o zespole van Leera mówić w czasie przeszłym. Przez (aż/tylko - jak kto woli) tyle, bo w 2001r. Thijs zorganizował sobie nową grupę towarzyszącą, która okazała się na tyle sprawną i płodną, że artysta uznał, iż jest w pełni godna szacownej nazwy. Efekty: wydany w następnym roku longplay "Focus 8"; opublikowany w 2006 r. "Focus 9 / New Skin" i ubiegłoroczny "Focus X / Crossroads" oraz świetne, promujące je koncerty. Zespół był też, i to kilkukrotnie w Polsce.
W jednym z niedawnych wywiadów Thijs van Leer powiedział: "Drodzy Fani, proszę módlcie się za Focus, żebyśmy dalej mieli pełne prawo do kontynuowania naszej pracy i dzielenia się z wami naszą muzyką...".
A zatem - daj mu Panie siłę oraz inwencję na kolejnych 35 lat z Focusem! Amen!