Przewodnik rockowy: Bill Bruford. Arcymistrz na emeryturze

Jerzy Skarżyński (Radio Kraków)

Chcąc nie chcąc coraz bardziej zbliżam się do wieku emerytalnego, dlatego coraz częściej staje mi przed oczami widmo głodu... No, może nieco przesadzam. W każdym razie, uczciwie pisząc, mam nadzieję, że będę mógł jeszcze na tyle długo pracować, by nie być ekonomicznym ciężarem dla moich dzieci. Spodziewam się, że w tym miejscu ktoś pomyślał: a cóż mnie to obchodzi! A zatem...

Bill Bruford
Bill Brufordarch. AFP

Dziś będzie o artyście tak wielkim, a jednocześnie tak innym od prawie całej reszty rock'n'rollowego bractwa, że śmiało można by go nazwać "oryginałem". Choć tak po prawdzie "oryginałem" stara się być przecież prawie każdy, kto jest w tej branży jakoś usadowiony. Na czym więc polega ta jego unikalność? Najkrócej mówiąc - na totalnej normalności, czyli takiej, która w świecie rocka, jest właściwie wręcz... nienormalna. W czym się to przejawia? Ano choćby w tym, że ów muzyk, po ponad 40 latach kariery, w momencie gdy wszedł w sześćdziesiąty rok życia, ogłosił oficjalnie, że pora przejść na emeryturę. I... naprawdę przeszedł!

William "Bill" Scott Bruford, bo to on jest bohaterem tej opowieści, przyszedł na ten świat 17 maja 1949 roku, w podlondyńskim miasteczku Sevenoaks, w hrabstwie Kent. Był trzecią z kolei pociechą w rodzinie państwa Betty i Johna Brufordów. Jego tato był cenionym weterynarzem, co sprawiało, że dzieci mogły chodzić do naprawdę dobrych szkół. W wypadku Billa była to istniejąca aż od 1553 r., a przeznaczona tylko dla chłopców, Tonbridge School. Wykształcenie wykształceniem, ale dla nas, fanów rocka, z pewnością ważniejsze jest to, że pewnego dnia 1960 r., niespełna 11-letni Bruford obejrzał w BBC program poświęcony najlepszym jazzowym perkusistom Ameryki. To go tak bardzo zainteresowało, że zaczął stukać czym się da, na czym się da. Po jakimś czasie, zapewne aby nie zwariować, jego starsza siostra podarowała mu parę szczotek do mniej uciążliwego (dla uszu) szurania po krzesłach, pudełkach i garnkach. Ponieważ, mimo oczekiwań bliskich, radość z łomotania chłopcu nie mijała, to familianci postanowili wspomóc praktycznie jego hobby, dzięki czemu nasz bohater w wieku 13 lat stał się posiadaczem własnego zestawu perkusyjnego. Później, równolegle z nauką w Tonbridge, nastolatek przez pewien czas pobierał lekcje gry od Lou Pococka, muzyka Royal Philharmonic Orchestra, ale ponieważ nie było ich zbyt wiele, to należy go traktować raczej jako samouka.

W 1967 Bill Bruford został bębniarzem miejscowej grupy rhythm'n'bluesowej o nazwie The Breed, ale grywał z nią tylko wtedy, gdy miał wolne dni w szkole, bowiem na co dzień mieszkał w jej internacie. W wakacje tegoż roku związał się z zespołem o nazwie The Noise, z którym pojechał na koncertową wycieczkę do Włoch. Natomiast gdy rok później ukończył Tonbridge School, na krótko związał się z pierwszą formacją z prawdziwego zdarzenia, czyli Savoy Brown. Zagrał z nią tylko trzy koncerty. Widać coś nie spasowało. To był zawodowy falstart.


Jeśli nie ma się jeszcze wyrobionej marki w branży, to trzeba korzystać z każdego sposobu znalezienia sobie jakiejś "fuchy". Wiosną 1968 r. Bruford dał ogłoszenie do muzycznego tygodnika "Melody Maker", iż... młody i zdolny chętnie z kimś pobębni. W efekcie w czerwcu otrzymał propozycję grania w formującej się grupie o dziwnej nazwie Mabel Greer's Toyshop. Po paru tygodniach prób i kilku zawirowaniach personalnych, startujący muzycy zrozumieli, że tak długi szyld nie jest zbyt nośny i postawili na lakoniczność - na słowo Yes!

Zanim następnych pięć lat sprawiło, że Bill Bruford stał się jednym z najbardziej cenionych perkusistów artystycznego rocka, los spróbował odebrać mu szansę na sławę. Otóż za namową rodziców rozpoczął studia na Uniwersytecie w Leeds. W tej sytuacji Yes znalazł jego następcę, w osobie niejakiego Tony'ego O'Reilley'a. Jednak po krótkim okresie, kiedy okazało się, że "to nie jest to", założyciele formacji - Jon Anderson i Chris Squire, postanowili zwrócić się do Bruforda, aby rzucił studia i wrócił do grania. Ten się zgodził.

Z Yes Bruford nagrał pięć albumów, z których każdy kolejny był o klasę lepszy od poprzedniego. A ostatnie dwa (nagrane już z Rickiem Wakemanem) - "Fragile" i "Close To The Edge", stały się kamieniami milowymi w historii rocka progresywnego, a gra Billa stała się dosłownie wzorcem tego, jak powinno się bębnić, wykonując muzykę tego typu.

Gdy w 1972 r. Yes byli u szczytu sławy, Bill Bruford podjął nagłą decyzję o rozstaniu się zespołem. Ktoś niezorientowany mógłby pomyśleć, że postanowił popełnić coś na kształt artystycznego samobójstwa, ale prawda była zupełnie inna. Otóż Bill otrzymał klasyczną propozycję "nie do odrzucenia". Tę wystosował do niego muzyk, z którym chciałby zapewne współpracować każdy ambitny rockman na świecie - Robert Fripp. Postanowił on bowiem reaktywować wówczas swój niewiele wcześniej rozwiązany zespół King Crimson, a Bruford był w jego planach perkusistą najbardziej pożądanym.

W 1973 r. King Crimson w składzie: Fripp - Bruford - John Wetton - David Cross - Jamie Muir, wydał jedną z najlepszych i najbardziej wyrafinowanych płyt wszech czasów - album "Lark's Tongues In Aspic". Karmazynowy Król natychmiast wrócił na tron, a renoma Bruforda nadal rosła. Następnych kilkanaście miesięcy dało nam jeszcze dwa wspaniałe "długograje" Crimsonów - "Starless And Bible Black" i "Red". Szczególnie ten drugi album wstrząsnął światem. Niestety, w drugiej połowie 1974 r., mimo ogromnego sukcesu artystycznego, Fripp jak to Fripp, ni z tego ni z owego, rozwiązał swój band. Dla Billa oznaczało to pytanie - co dalej?

Odpowiedź pojawiła się jednak dość szybko. Oto zespół Genesis, pozbawiony głosu Petera Gabriela, na pozycję frontmana wypchnął swojego dotychczasowego perkusistę Phila Collinsa, a to oznaczało, że podczas koncertów nie miał kto grać na bębnach. Połączywszy oba fakty łatwo się domyśleć, że na wakujące stanowisko został zwerbowany nasz bohater. Dzięki temu, w czasie występów Genesis, w chwilach gdy Collins przestawał śpiewać, mogło dochodzić do legendarnych duetów perkusyjnych obu wirtuozów (jak choćby w utworze "Cinema Show" z albumu "Seconds Out").

W 1977 r., Bill Bruford i jego kolega z czasów pracy w King Crimson - John Wetton, postanowili przekonać Frippa do wskrzeszenia grupy, ale gdy im odmówił, postanowili stworzyć swój własny projekt pod nazwą U.K. W skład Zjednoczonego Królestwa weszli ponadto dwaj znakomici instrumentaliści - Allan Holdsworth, gitarzysta grający wcześniej w Soft Machine i Gongu, oraz Eddie Jobson, skrzypek i klawiszowiec z Curved Air, Roxy Music, a także grupy Franka Zappy. W tym składzie nagrali rewelacyjną płytę "U.K.". A to co pokazał na niej Bruford, przeszło wszelkie oczekiwania. To był perkusyjny (moim zdaniem do dziś nie pobity) rekord świata. Niestety, po wydaniu debiutanckiego albumu supergrupa się rozpadła (z powodu różnic w spojrzeniu na dalszy kierunek jej działania), a to sprawiło, że Bill wraz Holdsworthem utworzyli grupę Bruford. Ta, zgodnie z ich ówczesnymi zainteresowaniami muzyków, zajęła się graniem awangardowego jazzu, w sumie wydali pod ta nazwą sześć albumów.


Kto zna Roberta Frippa zapewne wie, że można się po nim spodziewać wszystkiego. I tak, ni stąd, ni zowąd, w 1981 r. Bill Bruford dostał od niego powołanie do służby w kolejnym wcieleniu King Crimson. Tym razem wraz Fripem, Adrianem Belew i Tony Levinem utworzyli trzecią emanację zespołu, który w myśl motta: "Dyscyplina nigdy nie jest celem samym w sobie, dyscyplina jest tylko środkiem, aby dojść do celu", stał się niewiarygodnie precyzyjną i najbardziej "nowofalową" wersją Karmazynowego Króla. Efektem były trzy doskonałe albumy - "Discipline", "Beat" oraz "Three Of A Perfect Pair".

Ponieważ w 1984 i ten Crimson przeszedł do historii, następnych dziesięć lat było dla Bruforda czasem bardzo różnych projektów oraz "fuch". Wspomnę tylko o jego kolejnym własnym jazzowym projekcie - Earthworks (3 płyty); o duecie z Patrickiem Morazem (2 albumy); o "prawie Yes", czyli supergrupie Anderson - Bruford - Wakeman - Howe (2 publikacje) i o naprawdę wskrzeszonym Yes (płyta "Union").

W 1994 r., a więc po dziesięciu latach przerwy, Robert Fripp postanowił raz jeszcze powołać do życia King Crimson. Tym razem zrodziła się najtrudniejsza emanacja Króla, tzw. "podwójne trio King Crimson". Co tu wiele pisać, łatwo się domyśleć, że Bill Bruford znów został wezwany na posterunek. Tyle tylko, że ponieważ ten Crimson był zespołem dubletowym, to miał w składzie aż dwóch bębniarzy. Na drugiej perkusji zaczął grać mocarnie grzmocący Pat Mastelotto. Dało to nową, chwilami wręcz miażdżącą całość (płyty studyjne: "VROOOM" z 1994 r. i "THRAK" z 1995 r. oraz seria rejestracji live). Ponieważ jednak w pewnym momencie Fripp zrobił dłuższą pauzę w działaniach zespołu, a wznowione później próby nie przekonywały Billa, to w 1997 r. rozstał się definitywnie z grupą. Oznaczało to powrót do życia Earthworks. Dzięki temu miłośnicy jazzu dostali jeszcze siedem płyt długogrających i liczne koncerty.

I jeszcze jedno - Bill Bruford wspomagał bardzo wielu artystów jako muzyk studyjny. Wspomnę choćby o płytach Ricka Wakemana, Steve'a Howe'a, Chrisa Squire'a, Roya Harpera, Ala Di Meoli, czy grup: Pavlov's Dog i Gordian Knot.

Skoro było już o wszystkim co ważne w życiu zawodowym Billa Bruforda, to na koniec wypada wspomnieć o jego życiu osobistym. Swoją późniejszą żonę Carolyn poznał, gdy miał raptem 15 lat, pobrali się w dziewięć lat później. Mają trójkę dzieci: Alexa (urodzonego w 1977 r.), Holly (urodzoną w 1979) i Jacka (z 1986).

A najdziwniejsze, zważywszy na normy obowiązujące w show-biznesie, jest to, że Bill i Carolyn wciąż są razem!

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas