Gdyby nie koncerty, zapiłby się na śmierć
Muzycy zespołu Ozzy'ego Osbourne kontynuowali grę u boku kontrowersyjnego rockmana, by... uratować go przed śmiercią.
W rozmowie z serwisem UltimateClassicRock.com basista Rudy Sarzo wspominał tragiczną śmierć utalentowanego gitarzysty Randy'ego Rhoadsa w 1982 roku. Silnie związany emocjonalnie z muzykiem Ozzy Osbourne popadł w depresję, a występujący z wokalistą instrumentaliści poważnie obawiali się o życie lidera.
Zespół przekonał Ozzy'ego, że pomimo tragicznej śmierci przyjaciela i współpracownika - Randy Rhoads zginął w wypadku samolotu - należy kontynuować trasę koncertową. W miejsce nieżyjącego gitarzysty zatrudniono Brada Gillisa.
"To było dla nas jak błogosławieństwo, bo dzięki temu z godnością mogliśmy dokończyć trasę koncertową, oddać hołd Randy'emu i przy okazji zyskaliśmy gitarzystę, który potrafił grac utwory Ozzy'ego" - wspomina Rudy Sarzo.
"Z powodu stanu psychicznego Ozzy'ego - a był wtedy w potwornym dołku - odwołanie trasy koncertowej mogło się źle skończyć. Ozzy pojechałby do domu i zapił się na śmierć. Jestem tego pewien. By go czymś zająć, kontynuowaliśmy trasę, byliśmy z nim dzień i noc. Chcieliśmy mieć pewność, że nie zrobi sobie nic złego" - powiedział basista.
Po zakończeniu trasy Rudy Sarzo odszedł z zespołu Ozzy'ego Osbourne'a.
"To był okropny okres w moim życiu. Było tak źle, że musiałem odejść, by znów czuć radość z grania. Zostawiłem największy zespół na świecie, by występować w mało znanej wówczas grupie Quiet Riot. Ale wtedy to była jedyna decyzja, jaką mogłem podjąć. Gdybym nie odszedł, sam Ozzy wywaliłby mnie z grupy" - przyznaje muzyk.
Ozzy Osbourne i "Crazy Train":