Deep Purple: Tak zaczynał Jon Lord (fragment biografii)
Na naszych stronach możecie przeczytać fragment polskiej biografii grupy Deep Purple. Czwarte, uzupełnione wydanie trafiło właśnie do sprzedaży.
Urodzony 9 czerwca 1941 roku w Leicester, Jon Douglas Lord miał za sobą doświadczenia natury nie tylko muzycznej. W wieku lat piętnastu społecznie sprawował funkcję nauczyciela szkółki niedzielnej. Jak sam wspomina, "najwięcej kłopotów sprawiało mi odpowiadanie na pytania dociekliwych trzynastolatków, typu: 'Jak Maryja mogła być matką Jezusa, skoro była dziewicą?'.
Parę lat później znalazł posadę (tym razem już płatną) pomocnika w firmie adwokackiej Bray and Bray and Co., występując też od czasu do czasu w przedstawieniach teatralnych w Leicester Little Theatre, organizowanych przez grupę jego dawnych szkolnych kolegow. No dobrze, a muzyka? Odpowiedź jest prosta - muzyka wypełniała Jonowi czas niemal od chwili narodzin.
Jego ojciec Reginald grał na saksofonie w lokalnym zespole tanecznym, a podczas wojny, jako członek straży pożarnej, założył Fire Service Band. Gdy nadeszły lepsze czasy, zabierał syna na popołudniowe potańcówki, zaszczepiając tym samym w małym Jonie zamiłowanie do muzyki.
W wieku siedmiu lat Jon rozpoczął regularne lekcje gry na pianinie u niejakiego Phillipa Langa, by po dwóch latach trafić pod opiekę Fredericka Alta, kościelnego organisty, koncertującego od czasu do czasu dla BBC. Pierwszy okres nauki Jon wspomina bez większego sentymentu: "Nie cierpiałem tego. Wydawało mi się, że po trzech czy czterech tygodniach będę grał jak moje ciotki, ale szybko okazało się, że nauka gry polega przede wszystkim na ciężkiej pracy. Osobiście nigdy się do ciężkiej pracy nie paliłem, choć czasami zdawałem sobie sprawę z jej konieczności".
Przełom nastąpił, gdy pewnego razu pan Lord wziął syna do De Montfort Hall w Leicester na koncert Teda Heatha. "Bardzo mi się to podobało. Wówczas też dostałem nowego nauczyciela, który dawał recitale dla BBC. To właśnie on pokazał mi, że muzyka to nie tylko opanowanie techniki gry - to przede wszystkim sama radość".
Rock'n'roll to coś więcej
Po jakimś czasie Jon brał już udział w szkolnych konkursach muzycznych, które bez większych problemów wygrywał.
W latach 1956-1957 nauczycielem Jona był John Palmer, starszy od niego o dwa lata pianista jazzowy. "To on zwrócił moją uwagę na jazz i muzyków w rodzaju Dave'a Brubecka, Maynarda Fergusona czy Milesa Davisa" - wspomina Jon. W tym samym czasie po raz pierwszy zetknął się z rock'n'rollem.
"Założyłem taką śmieszną grupę - trzy pianina i gość z basem zrobionym ze skrzyni po herbacie. Graliśmy sobie co tydzień. W ten sposob uciekałem od lekcji gry na pianinie, wchodząc jednocześnie coraz mocniej w estetykę rock'n'rolla".
"Pierwsze cztery takty 'Whole Lotta Shakin' Goin' On' zupełnie zawróciły mi w głowie" - wyznał przy innej okazji. "Z całej siły starałem się wydobyć ze starego pianina podobne dźwięki, ale nic nie wychodziło. Wtedy właśnie uświadomiłem sobie, że rock'n'roll to coś więcej niż to, co dociera do naszych uszu".
Jon uczęszczał do Wyggeston Grammar School, ale równolegle poznawał teorię muzyki i zgłębiał tajniki kompozycji. Wkrótce zdał eksternistyczne egzaminy do Royal College of Music (trzy na poziomie zwykłym, jeden na zaawansowanym), ale niedługo potem, wbrew życzeniom rodziców, opuścił szkołę i podjął pracę we wspomnianym wcześniej biurze adwokackim, z którego jednak wyleciał po dwóch latach pracy i zbyt długich urlopow. Za radą kolegi z Little Theatre zaczął ubiegać się o miejsce w Central School of Speech and Drama w Londynie i ku swemu zaskoczeniu został przyjęty.
"Dostałem się do Central School..., gdzie przyznano mi stypendium, które miało obowiązywać jeszcze przez dwa lata po zakończeniu nauki. Czyli całkiem nieźle. Wcześniej brałem udział w niezliczonych przedstawieniach amatorskich - muzyka była przy tym jedynie miłym urozmaiceniem czasu. Nigdy nie wyobrażałem sobie siebie jako zawodowego muzyka. W Londynie okazało się, że szkoła aktorska wymaga od nas naprawdę ciężkiej roboty. Udało mi się jednak spędzić tam prawie trzy lata. Na drugim roku zaczęto uczyć nas metodą Stanisławskiego, co nie spodobało się władzom uczelni, które przy pierwszej lepszej sposobności zwolniły prawie wszystkich nauczycieli".
Za nimi podążyła większość studentów, włącznie z Jonem, co jednak odniosło taki skutek, że zapewniające mu jako taki standard życia stypendium przepadło z hukiem. "Nie chciałem już być aktorem" - wspominał. "Mieszkałem w londyńskim Archway, mając na życie 2 funty tygodniowo, z czego większość szła na opłacenie mieszkania. Ale byłem zbyt dumny, by wracać do domu".
Jak zarobić na utrzymanie
Jon znalazł się zatem w martwym punkcie. Nie wiadomo, jak potoczyłyby się jego dalsze losy, gdyby jeden z jego kolegow nie zaproponował mu dołączenia do grupy grającej bluesa. Perspektywa zarobków sięgających 6 funtów na tydzień była na tyle kusząca, że Jon zgodził się niemal natychmiast. "Muzyka bluesowa była dla mnie zupełną nowością. Zacząłem chodzić na koncerty Alexisa Kornera i Cyrila Daviesa do Marquee. Oglądałem też Stonesów w Ealing... Nasz zespół, Bill Ashton Combo, grał trochę bluesa, ale lider nie pasował jakoś do tego wszystkiego. Miał trzydzieści pięć lat - fajny facet, ale w sumie nie nadawał się...".
Jon bez większego żalu opuścił Bill Ashton Combo pod koniec roku 1962, po czym wraz z gitarzystą Derekiem Griffithsem, śpiewającym basistą Donem Wilsonem i perkusistą Regem Dunnage założył The Don Wilson's Combo.
Była to półprofesjonalna grupa zarabiająca na życie graniem w klubach, pubach, na imprezach towarzyskich i... weselach. Zespół przeistoczył się wkrótce w Red Bludd's Bluesicians, a na początku roku 1964, gdy za namową Dona Wilsona do formacji dołączył wokalista Art Wood (którego grupa Art Wood Combo właśnie się rozpadła), po raz kolejny zmieniono nazwę - tym razem na The New Art Wood Combo. Krótko po przyjściu Wooda Don Wilson złamał sobie obie nogi, wobec czego zastąpił go Malcolm Pool. Dosyć szybko rezygnację złożył też perkusista Reg Dunnage, motywując to pragnieniem całkowitego oddania się pracy kuriera na lotnisku Heathrow. Reszta zespołu zaczęła się więc rozglądać za następcą; na próbę przyjęto niejakiego Mitcha Mitchella (dwa lata później będzie to jedna trzecia Jimi Hendrix Experience), ale styl jego gry jednomyślnie uznano za nieodpowiedni dla zespołu. Po kilku koncertach Mitchellowi podziękowano, należało jednak znaleźć kolejnego kandydata. I znaleziono. Jak głosi legenda, Keef Hartley trafił do zespołu wprost z ławki w Hyde Parku, gdzie, w towarzystwie swych bębnów, prowadził wymuszoną (i bynajmniej nie protestacyjną) głodówkę.
Pierwsze sukcesy
The Artwoods - bo tak przez najbliższe dwa i pół roku brzmieć będzie nazwa grupy - podpisali szczęśliwie kontrakt z firmą Decca (z którą rok wcześniej związali się The Rolling Stones) i w październiku 1964 wydali singla "Sweet Mary"/ "If I Ever Get My Hands On You". Nie był to jednak płytowy debiut Jona Lorda. Jego grę na fortepianie usłyszeć można bowiem w legendarnym nagraniu The Kinks "You Really Got Me" (i na całym debiutanckim albumie tej grupy).
Mimo iż "Sweet Mary", kompozycja amerykańskiego pieśniarza Leadbelly'ego, nie zdołała zawojować brytyjskich list przebojów, The Artwoods powoli zyskiwali coraz większą popularność, a to za sprawą koncertów. Najczęściej można było ich spotkać w londyńskim "100 Club" i "Klooks Kleek" w West Hampstead, wzięli też udział w premierowym wydaniu programu "Ready, Steady, Go!".
"Na nasze koncerty przychodziło wielu muzyków - w '100 Club' zawsze obecny był Bryan Ferry, do 'Klooks Kleek' zaglądał Alex Harvey, który każdego wieczoru chciał sobie z nami pośpiewać. Przychodził też Brian Jones, niezmiennie w towarzystwie Keitha Richardsa. Byli jak dwie połówki... To zabawne, ale myślę, że tą drugą połówką Keitha jest obecnie Ronnie Wood" - opowiadał po latach wokalista grupy. A skąd nagle wziął się tu Ronnie Wood? I czy nie jest to przypadkiem zbieżność nazwisk? Nic podobnego - Art Wood to brat późniejszego Rolling Stonesa Ronnie'ego Wooda, który już niedługo chwilowo zagości na kartach naszej opowieści.
Prawie cały rok 1965 The Artwoods spędzili na koncertach w Wielkiej Brytanii i kontynencie. W lutym wydali swego drugiego singla "Oh My Love"/ "Big City" (autorem utworu ze strony B jest Jon Lord), a ponieważ, niezależnie od powodzenia ich nagrań na listach, The Artwoods zyskali opinię jednej z najlepszych brytyjskich grup rhythm'n'bluesowych, przeto odwiedzający w tym czasie Anglię amerykańscy bluesmani chętnie wykorzystywali zespół jako tzw. support band, otwierający ich koncerty. Zarówno Mae Mercer, jak i Howlin' Wolf, Bo Diddley czy Little Walter wysoko cenili sobie współpracę z The Artwoods.
"Myślałem, że białe chłopaki nie umieją grać bluesa" - wyznał Little Walter. Bo Diddley zaprosił zaś grupę na wspólne występy i nagrania za ocean, co jednak nie doszło do skutku. Zamiast tego The Artwoods wybrali się do Monte Carlo, by wziąć udział w International Beat Festival, a w sierpniu wydali kolejnego singla "Goodbye Sisters" / "She Knows What To Do". Oba utwory, nieco słabsze od swych poprzedników, odzwierciedlają pewną stagnację, brak pomysłów i, w jakimś stopniu, rozczarowanie muzykow. Było jasne, że jeśli następne nagranie nie odniesie jako takiego sukcesu, to dni zespołu będą już policzone.
Jon: "Blues zaczynał powoli nas nużyć. Z naszych instrumentow nie potrafiliśmy wydobyć takiego brzmienia, o jakie nam chodziło. Byliśmy muzykami jazzowymi, ale zamiast jazzu ludzie chcieli słuchać muzyki tanecznej. Do naszego brzmienia wprowadziliśmy więc elementy funky - James Brown i tego rodzaju sprawy... Ja sam miałem już dosyć kopiowania Jimmy'ego Smitha i zacząłem rozglądać się za nowymi pomysłami".
Przypadek sprawił, że artystyczną duszę Jona wypełniła idea, której realizacja stała się dla niego niemal życiową misją. "Na koncertach wykonywaliśmy między innymi utwór zawierający pięciominutową partię organów, graną jedynie z towarzyszeniem perkusji. Pewnego wieczoru ni stąd ni zowąd wstawiłem tam fragment fugi Bacha, który nagle przyszedł mi do głowy - po chwili całość przemówiła zupełnie innym głosem. Do '100 Club' przy Oxford Street, gdzie co tydzień dawaliśmy koncerty, przychodziła ta sama publiczność, która od tej pory zawsze domagała się czegoś takiego. I wtedy pomyślałem o możliwości wykorzystania muzyki klasycznej w bluesie czy rocku. Przy okazji - wbrew temu, co myślą ludzie, ja nie zapożyczyłem tego pomysłu od Keitha Emersona. Ani on ode mnie. Wpadliśmy na to mniej więcej w tym samym czasie".
The Artwoods w głębokim PRL-u
Na początku roku 1966 producent Mike Vernon zaproponował grupie wykorzystanie firmowego studia Dekki. Dotąd The Artwoods nagrywali w dosyć prymitywnych warunkach, co miało niebagatelny wpływ na dotychczasowe brzmienie zespołu. Gdy w kwietniu światło dzienne ujrzał singel "I Take What I Want" / "I'm Looking For A Saxophonist" (35. miejsce w zestawieniach), grupa znajdowała się ponad 1000 kilometrów na wschód od rodzinnej Anglii. A dokładniej rzecz biorąc - w Polsce.
Jej koncerty w naszym kraju obrosły prawdziwą legendą, i to z kilku względów. Po pierwsze, w epoce PRL-u każdy przyjazd znanego zachodniego wykonawcy stanowił nie lada wydarzenie. Po drugie, The Artwoods mieli wśród polskiej publiczności ugruntowaną opinię jednego z najlepszych zespołów brytyjskich. I w końcu po trzecie - późniejsze dokonania Jona Lorda i popularność, jaka stała się jego udziałem, wydatnie pomogły mitologicznej wręcz sławie, jaka do dziś otacza The Artwoods w naszym kraju.
Grupa wystąpiła z kilkoma koncertami w ramach tzw. "package tour", w którym udział też wzięli: wokalistka Elkie Brooks (w owym czasie narzeczona Lorda), Billy J. Kramer And The Dakotas oraz wokalista folkowy Rod Hanson. Koncertowa podróż po Polsce była dużym przeżyciem dla muzyków, zarówno artystycznym, kulturowym, jak i obyczajowym.
Keef Hartley: "Wspaniale się bawiliśmy, mamy nadzieję, że zjawimy się tu w przyszłym roku". Art Wood: "Mieliśmy pewne obawy, jak to wszystko wypadnie, ale szybko się ich pozbyliśmy. Każdej nocy odbywała się jakaś impreza, czy to w klubie, czy u studentów. Nikt z nas nie chodził spać wcześniej niż o trzeciej rano".
Malcolm Pool: "Początkowo myślałem, że będzie okropnie. Wszystko wydawało się przestarzałe i ubogie. Krajobraz płaski i bezludny. Drogi były straszne. Domy, które mijaliśmy, nosiły ślady po karabinowych pociskach...".
Pojawienie się brytyjskich muzyków w szarej, gomułkowskiej rzeczywistości musiało wywołać sporą sensację. Rodzimi eleganci z zazdrości. przyglądali się "kreacjom" gości z Anglii. Jeden z nich prawdopodobnie nie zdzierżył i "pożyczył sobie" parę butów należących do Malcolma Poola.
"Znikły trzeciego dnia" - opowiadał basista. "Ponieważ była to jedyna para, jaką miałem, o zapasowe obuwie musiałem poprosić Roda Hansona".
-----
Tomasz Szmajter, Roland Bury "Deep Purple", wydawnictwo In Rock