Najgorętsze płyty pierwszej połowy 2024! Od Marka Knopflera po Duę Lipę

Przyszedł czas na podsumowanie ostatnich miesięcy. Za nami mnóstwo muzycznych nowości, które wprawiły w większy lub mniejszy zachwyt. Dziś prezentujemy najgorętsze albumy pierwszej połowy 2024 roku!

Billie Eilish
Billie EilishAlberto RodriguezGetty Images

Po raz kolejny przygotowaliśmy pełen zestaw różnorodnych gatunków. Sprawdźcie, jakie albumy nasza redakcja wybrała jako najgorętsze tego roku!

OLIWIA KOPCIK

Już polecałam tę płytę, ale warto utrwalić, nie? Tym bardziej, że wszyscy zachwycają się wielkimi gwiazdami z Ameryki, a na naszym podwórku mamy przecież nasz ulubiony zagraniczny zespół z Polski. Mówię tutaj o The Bullseyes i "Polish Sweethearts". Propsuję ten zespół, odkąd usłyszałam pierwszy raz, a jeszcze bardziej po tym, jak zagrali na Jarocińskich Rytmach Młodych i pojechali od razu na koncert na Łotwę czy tam do Estonii i w trasie dowiedzieli się, że akurat wygrali. No i za szczekboard też, oczywiście.

Mam wrażenie, że ten album nie rozszedł się jakoś szeroko, a jeśli takie nagrania mają się nie rozejść, to quo vadis polski rynku muzyczny? Katuję na okrągło i nie wiem, dlaczego nie mam jej jeszcze na półce. Muszę szybko to poprawić i słuchać sobie "I'm On Fire", "No Love" i "Black Market" z odtwarzacza.

MAJA KRAWCZYK

Dua Lipa - Radical Optimism: Pomimo że na początku trudno było mi się przekonać do zupełnie innego brzmienia nowych piosenek Dua Lipy to finalnie "Radical Optimism" skończył na mojej playliście "on repeat". Album otwiera zupełnie inny etap kariery piosenkarki, o którym marzyła całe życie. Bowiem została headlinerką największych światowych festiwali, w tym także Glastonbury 2024. To właśnie dzięki tej trasie piosenkarka otrzymała oficjalny status supergwiazdy.

"Radical Optimism" to dowód, że Dua nie boi się próbować nowych rzeczy i eksperymentować z formami - muzycznymi, jak i scenicznymi. Najpierw zachwyciła singlem "Houdini", a wraz z nim genialnym układem tanecznym, który stał się internetowym viralem. Zupełnie inne emocje przyniosło spektakularne (zwłaszcza na żywo) "Training Season" oraz "Illusion", które razem z "Maria" jest tanecznym bangerem. Największą świeżość przynosi jednak letni utwór otwierający krążek "End of an Era". Zaś przy "Anything for Love" możemy poczuć klimat debiutującej Dua Lipy sprzed kilku dobrych lat. Artystka wydała także drugą wersję albumu, gdzie wszystkie piosenki są w wersji rozszerzonej.

Wiele opinii krążyło o tym albumie, że jest najsłabszy z całej dyskografii. Ale nie da się ukryć, że to właśnie po jego premierze Dua robi największe show w całej swojej karierze, co mogliśmy zobaczyć na własne oczy podczas Open’er Festivalu. Zapiera dech w piersiach, wprowadza w euforię, aż chce się jeszcze raz to przeżyć.  

WERONIKA FIGIEL

girl in red - "I’M DOING IT AGAIN BABY!": To już drugi w karierze wokalistki album długogrający, a girl in red w dalszym ciągu nie przedostała się do mainstreamu. Chociaż jest już tego bardzo blisko - supportowała gwiazdę pop Taylor Swift na jej trasie koncertowej i nagrała duet z bijącą rekordy popularności Sabriną Carpenter - to w dalszym ciągu w jej muzyce słychać alternatywne podejście.

Album "I’M DOING IT AGAIN BABY!" jest doskonałym przykładem płyty, w której łączą się energiczne hity i poruszające miłosne ballady, a to wszystko owiane jest nutą radości z powrotu do tworzenia muzyki. Artystka nagrała utwory, w których słychać pewność siebie. Są jasnym wyrazem tego, kim na ten moment jest girl in red. Jednocześnie wciąż słychać tam dużo niewinności i uroku. "I’m Back" opowiadające o powrocie do dobrego samopoczucia po trudnych chwilach, "DOING IT AGAIN BABY" podkreślające, że nic jej nie powstrzyma i wszyscy mają zejść jej z drogi, "Pick Me" wyjawiające zazdrość i największe obawy czy "You Need Me Now?" będące bangerem o tym, że zapomniała o przeszłości i ruszyła do przodu. Wszystkie te utwory składają się na powrót girl in red w wielkim stylu.

Runforrest - Rytuał: Debiutancki album w karierze Runforresta w końcu się ukazał. Polska alternatywa może być wdzięczna za taką perełkę. Wcześniej artysta tworzył głównie w języku angielskim. Miłosne ballady z charakterystycznym wokalem były jego znakiem rozpoznawczym. Album "Rytuał" to ciekawa odmiana w dyskografii Runforresta. Teksty utworów w całości napisane zostały bowiem po Polsku. W dalszym ciągu poruszają, są trudne i potrafią dotrzeć do najgłębszych zakamarków serc.

Pojawiło się więcej energicznych piosenek, które swoim bitem nadają zupełnie nowy rytm muzyce artysty. "Bruce" opowiadający o mocnym uczuciu, którym mimo wszystko darzy się drugą osobę, nawet jeśli się ona zmienia, to doskonały przykład nowej drogi artysty. "Zimna woda" swoją chwytliwą melodią i zapadającym w pamięć, mocnym refrenem definiuje cały album. Z kolei "Leda i Łabędź, 2023" to piękne wspomnienie starszych, spokojniejszych kawałków muzyka. Wszystko to owiane jest atmosferą grozy. Tajemniczość i niepokój, które towarzyszą odsłuchiwaniu piosenek z “Rytuału", to koncepcja, o którą nikt wcześniej nie podejrzewałby Runforresta. Stworzył coś świeżego, o czym nie da się łatwo zapomnieć. 

MICHAŁ BOROŃ

Mark Knopfler - "One Deep River": Ponoć nie wchodzi się kolejny raz do tej samej rzeki. Wiedzą o tym fani Dire Straits, bo Mark Knopfler za nic nie da się namówić na powrót do tego szyldu. Nic jednak straconego, skoro solo nagrywa tak udane płyty, jak choćby "One Deep River". Niby od dobrych kilku lat Brytyjczyk przemierza amerykański interior, niczym traper krążąc po rozległych przestrzeniach. Od czasu do czasu zatrzymuje się nad brzegiem kolejnej rzeki, by zaprezentować kolejnych kilkanaście muzycznych opowieści.

Pierwsze przesłuchanie może dać mylne wrażenie, że to jedna i ta sama historia, którą słyszeliście już wielokrotnie. Tymczasem Mark i jego zespół to mistrzowie drugiego planu. Niepozorny głos, bardziej wręcz mruczando, charakterystyczna gitara - tu niespodzianek nie ma. Warto jednak wsłuchać się w to, co dzieje się za jego plecami. Gdzieś słychać rzewne skrzypce, tu brzdękną mniej oczywiste gitary, tam odezwą się irlandzkie dudy czy buzuki.

Ktoś może powiedzieć, że nie ma w tym niczego odkrywczego, że tak nie powinna brzmieć muzyka z 2024 r. Mam to w nosie, jest w tym prawda, bo łatwiej mi się identyfikować ze skromnymi opowieściami o skromnych ludziach z ich skromnymi historiami, niż z przekrzyczanymi przechwalankami o najnowszym modelu samochodu

DANIEL KIEŁBASA

St. Vincent - "All Born Scream": "Czy wierzę w szczęśliwe zakończenia? Jasne. Uważam się za bardzo wyważoną optymistkę, ponieważ uważam, że to [wszystko] może być bardzo przytłaczające. To przytłaczające żyć. Nie da się żyć. Ale musimy to zrobić" - powiedziała w wywiadzie dla "People", przy okazji promocji nowego albumu "All Born Scream", Anne Clark, czyli St. Vincent.

I cóż, zgadzam się z jej opinią prawie w całości, bo średnio wierzę w szczęśliwe zakończenia. Dlatego historii o katharsis na końcu jej płyty nie kupuję, ale biorę do serca całą resztę, bo tak powinien brzmieć pop, rock i ogólnie muzyka mainstreamowa naszych czasów, wypełnionych katastrofą klimatyczną i innymi pomniejszymi katastrofami, które tworzą obraz nadchodzącej apokalipsy.

Podobnego ducha czasów wiele lat temu uchwycił choćby Trent Reznor swoimi dokonaniami z Nine Inch Nails, którym z resztą Clark mocno się inspirowała, przepuszczając jednak jego mocno oschłą twórczość przez swoją wrażliwość. Z korzyścią dla siebie. Bo charakterystyczne brzmienie St. Vincent, dzięki któremu rozpoznajemy ją po jednym dźwięku, wciąż jest tu zachowane. 2024 miał być rokiem diw i jest nim niewątpliwie na polu komercyjnym, ale artystycznie każdą z nich - Billie Eilish, Taylor Swift, Beyonce, Duę Lipę - pogodziła królowa z gitarą, czyli St. Vincent.

RAFAŁ SAMBORSKI

Billie Eilish "HIT ME HARD AND SOFT: W czasach wypuszczenia singla "Bad Guy" mogła wydawać się chwilowym fenomenem. Nikt nie przypuszczałby wówczas, ile ewolucji, jak ciekawą artystycznie drogę przejdzie i jak autentyczna będzie na każdym kroku tej ścieżki. "HIT ME HARD AND SOFT" niewątpliwie jest najbardziej udanym albumem w dyskografii amerykańskiej wokalistki. I dowodem na to, że najlepszym sposobem na udowodnienie wszystkim, ile się potrafi, jest wyzbycie się wszelkich ograniczeń.

To już nie intrygujący bedroom pop. To wysokobudżetowa muzyka rozrywkowa pełną gębą, która sprawia wrażenie wycinka stacji radiowej, pozbawionego gadek spikerów radiowych. Billie i jej brat, Finneas - będący klasycznie producentem krążka - starają się, aby działo się tu dużo zarówno w kwestiach wokalnych, tekstowych i muzycznych. I trzeba przyznać, udaje im się to na każdym kroku. Próby odnalezienia własnego głosu w chaosie, ale też własnego brzmienia przy użycia środków, które wielokrotnie zostały złożone. Eksperymentowanie z materią, która wydawała się oczywista, ale nigdy poza granicę muzyki przystępnej. Z taką produkcją to coś absolutnie cudownego. Zdecydowanie kandydat do najlepszej płyty popowej tego roku.

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas