Hania Rani "Ghosts": Nowe szaty królowej [RECENZJA]
Hania Rani jest wymieniana jednym tchem obok takich nazwisk jak Ólafur Arnalds, Philip Glass, Max Richter czy Keith Kenniff. Na "Ghosts" robi wiele, aby odciąć się od metki artystki tworzącej post-klasyczną muzykę. Dodajmy: z ogromnym powodzeniem.
"Ghosts" to płyta ubrana w zaskoczenia. To trwająca ponad godzinę pozycja, która nieustannie szuka sposobu na to, aby pokazać artystkę z nieco innej strony. Nie martwcie się: to nie tak, że fani dotychczasowej twórczości Hani Rani nie mają tu czego szukać. Ale na pewno niejednokrotnie będą zdumieni, że sięga ona po pewne środki albo eksploruje obszary, których na próżno było szukać w jej wcześniejszej twórczości.
Bo czy na przykład spodziewaliście się kiedykolwiek, że do utworów Hani Rani da się pląsać w tańcu? A premierowy koncert w Krakowie, promujący "Ghosts", udowodnił mi, że owszem, da się. Wystarczy, że artystka zagra "Hello", które może i napędzane jest melancholijnym pianinem, ale o odpowiednią pulsację dba house'owo bijąca stopa, której towarzyszą głębokie subbasy.
Ładne "techenko" robi się również przy "Thin Line", porywającym zarówno pulsacją wynikającą z wykorzystania automatu perkusyjnego (te "rozmazane" hi-haty na delayu to serio jakiś Roland TR-909), jak i nieustannie podróżującym w tle arpeggio, co ostatecznie pozycjonuje Hanię gdzieś między Björk z czasów "Homogenic" a dziełami Elizabeth Fraser z Massive Attack. Z bogami trip-hopu trudno nie skojarzyć również spokojnego acz podskórnie nieco kwaśnego w brzmieniu "Don't Break My Heart".
Nawet jeżeli zbliżamy się do klimatów, z którymi powszechnie kojarzy się Hanię, to zostają one w jasny sposób doprawione. "Whispering House" z Ólafurem Arnaldsem wydawałoby się na papierze wręcz pożywką dla fanów post-classicali, ale ostatecznie przez swój minimalizm i skupienie bardziej na plamach dźwięku niż na sile melodii, wędruje w stronę ambientową. Tej Islandii - jak możecie zauważyć po skojarzeniach muzycznych - jest całkiem sporo. Bo już "A Day In Never" blisko do melodyjnych, post-rockowych pejzaży Sigur Rós. Dla kontrastu mamy ciężkie "24.03", któremu blisko do syntezatorowych eksperymentów Klausa Schulze'a lub Nilsa Frahma. Intrygujący jest także "Komeda", który faktycznie wkrada płytę jazzowe harmonie skryte, ale zestawia je z niepokojącymi syntezatorami wyskakującymi z tła i intensyfikującymi atmosferę całości.
Dużo tu też śpiewu Hani. Delikatnego, niekiedy niemal poruszającego się na granicy szeptu, sprawiającego wrażenie wieczne rozmarzonego, tak kruchego, że wręcz ulotnego, na pewno nieporuszającego się blisko chodnika. Ale jednocześnie niesamowicie wręcz precyzyjnego. Trochę soulowego, trochę alt-popowego, z pewnością zaś niepodrabialnego.
"Ghosts" miało za zadanie pokazać autorkę jako artystkę dużo bardziej wszechstronną niż była przedstawiana przez media. I muszę z wielkim podziwem przyznać: udało się to w pełni. To ogromna sztuka nagrać pozycję trwającą ponad godzinę, która ani przez chwilę nie nudzi. Co więcej taką, gdzie odjęcie chociaż jednego składnika mogłoby pogorszyć smak. Bo to album, który nawet ułożeniem poszczególnych numerów tworzy własną, trudną do zdefiniowania słowami, historię. Natomiast wiem, że gdyby muzyka była jedzeniem, skwitowalibyście "Ghosts" słowami: wspaniale przygotowana potrawa.
Hania Rani, "Ghosts", Universal Music Polska
9/10