Zblazowany król freaków
Piotr Kowalczyk
Devendra Banhart "Mala", Warner Music Poland
Devendra Banhart zawsze wydawał się dzieckiem zagubionym w czasie.
W połowie lat zerowych kalifornijski bard eksplorował okolice amerykańskiego folku z lat 60. Jego drażniące wokalne vibrato polaryzowało opinie słuchaczy. Jego styl gry na gitarze naśladował technikę fingerpicking wynalezioną przez legendarnego Johna Faheya. Muzyka Banharta wydawała się wydostawać z trzewi, a głos szaleńca, osobnika o niezidentyfikowanej płci dawał poczucie łączności z inną rzeczywistością, amerykańską mitologią, być może nawet duchami muzyków folkowych.
Słuchanie tamtego Devendry było jednak tak naprawdę czymś w rodzaju doświadczenia idealnej symulacji. W przeciwieństwie do wielkich bardów sprzed kilkudziesięciu lat, stylu nie uczył się od starszych mistrzów - jego źródłem inspiracji były wyłącznie płyty i książki z nutami, a także internet. Cała kreacja natchnionego pieśniarza niewiele miała wspólnego z autentyzmem. Muzyk często się w życiu przeprowadzał (Caracas, Los Angeles, Paryż) i kolekcjonował inspiracje - również na nowej płycie niektóre z nich są zupełnie nieoczekiwane.
Pilny kopista Banhart stał w połowie poprzedniej dekady na czele estetyki określanej jako freak folk albo New Weird America. Jak wiele mikronurtów popularnych w ostatnich kilkunastu latach, freak folk okazał się przejściową modą. Devendra jednak wciąż hołduje swojej podróżniczej naturze. Tym razem muzyk udał się jeszcze dalej - do lat 50.
Jako wokalista złagodniał. Fanów jego niepokojącego, nie dającego komfortu wokalu może to zmartwić. Król dziwaków wydaje się obecnie nawet nieco zblazowany. Niektóre piosenki po przearanżowaniu mogłyby trafić do repertuaru Maroon 5 albo Foster the People (choćby "Won't You Come Over" ze swoją plażową aurą). Głos Banharta stracił rys szaleństwa. Kompozycje stały się linearne - posiadają zwrotki i refren. Również teksty są mniej natchnione. Odnoszą się do codziennego życia artysty - jak choćby linijka o "czekaniu w kolejce przed wejściem na koncert Suede".
Banhart stał się konwencjonalnym autorem, ale jego najnowszej płyty słucha mi się doskonale. Może to kwestia komfortu poznawczego. Harmonie wywodzące się z pierwszych lat rock'n'rolla słyszeliśmy już tysiące razy. Akordy do "Fur Hildegard von Bingen" brzmią niemal identycznie jak w "All Along the Watchtower" Dylana. "Your Fine Petting Duck" z gościnnym wokalem jego narzeczonej, serbskiej artystki Anny Kras, spokojnie mogłaby się znaleźć w repertuarze Jonathana Richmana, innego pilnego ucznia szkoły rocka lat 50.
Tych nawiązań jest sporo, bo nie jest to album, który sili się na poszukiwania. Mimo wszystko trudno się przy nim nudzić. To po prostu zbiór porządnych piosenek z kilkoma cudownymi momentami. We wspomnianym "You Fine Petting Duck" pojawia się nawet taneczne, zaśpiewane... po niemiecku synth-popowe outro. Niewątpliwie poczucie humoru to cecha u Devendry Banharta niedoceniana. Nagrany na czterośladzie garażowy rock "Hatchet Wound" brzmi jak nieoficjalny hołd złożony wczesnemu Arielowi Pinkowi, innemu kalifornijskiemu freakowi. Z kolei "Won't You Come Home" ze słoneczną, ambientową aurą i wyszeptanym wokalem wędruje w rejony, w których muzyka jeszcze chyba nie było. To chyba mój ulubiony fragment "Mali". Cieszy więc to, że Devendra Banhart z doskonałego kopisty przeobraził się w autora bardzo dobrych piosenek i nagrał jeden z najlepszych swoich albumów.
7/10