Reklama

Yes "The Quest": Odcinanie kuponów [RECENZJA]

Nowa dwupłytowa pozycja Yes to album doprawdy dziwny. Wymagałby podziału na CD w zupełnie innym miejscu niż jest to zasugerowane, bo moment, w którym progresywne utwory zostają zamienione na prostsze formy, jest tu zbyt oczywisty. A i tak w żadnej z tych form grupa nie jest w stanie osiągnąć takich efektów, aby chciałoby się do "The Quest" z chęcią powracać, zamiast odpalić którykolwiek z ich klasyków.

Nowa dwupłytowa pozycja Yes to album doprawdy dziwny. Wymagałby podziału na CD w zupełnie innym miejscu niż jest to zasugerowane, bo moment, w którym progresywne utwory zostają zamienione na prostsze formy, jest tu zbyt oczywisty. A i tak w żadnej z tych form grupa nie jest w stanie osiągnąć takich efektów, aby chciałoby się do "The Quest" z chęcią powracać, zamiast odpalić którykolwiek z ich klasyków.
Okładka albumu Yes "The Quest" /materiały prasowe

Niełatwo recenzować płytę Yes. Z jednej strony to grupa odpowiedzialna za absolutne arcydzieło rocka progresywnego, jakim jest "Close to the Edge". Z drugiej natomiast, po śmierci Chrisa Squire'a w 2015 roku, Steve Howe pozostał jedynym członkiem zespołu uczestniczącym w nagraniu tamtej płyty. 

Jasne, niedługo później dołączył obecny do dziś Alan White, ale de facto mamy do czynienia z zupełnie innym zespołem niż wtedy. Część z wieloletnich fanów zresztą nie akceptuje Yes bez wokalisty Jona Andersona, nie mówiąc już o ortodoksach, dla których kwintesencją grupy była wirtuozeria to pojawiającego się, to znów znikającego Ricka Wakemana.

Reklama

Przyznaję, że sam mam z tą płytą ogromny problem. Szczególnie, że zderzenie z pierwszymi numerami można pokazywać jako dowód na to, jak bardzo muzycy Yes dotarli do ściany i jak bardzo upierają się przy tym, by się do tego nie przyznać. Brzmi to jakby nie za bardzo potrafili znaleźć tę granicę, w której wirtuozeria zaczyna szkodzić kompozycjom, a próba przelania wrażliwości zostaje zastąpiona przez pretensjonalność. A przecież obrywało się za to już twórcom oskarżanym pod koniec lat siedemdziesiątych za komercjalizację gatunku!

Co więcej, powstała w XXI wieku tendencja do czyszczenia brzmienia "dinozaurów", doprowadzania go do sterylności pozbawiając analogowego ciepła, nadającego całości brudu w czasach świetności progrocka, jeszcze boleśniej obnaża ślepą uliczkę, w jaką lubią zapędzać się brytyjskie legendy. Szczególnie to słychać w wokalach Jona Davisona (zastępującego Andersona od 2012 roku), który może i ma miejscami nietrafione, przeszarżowane pomysły, ale potrafi imponować skalą - jednocześnie cyfrowe poprawiacze skutecznie radzą sobie z jego odhumanizowaniem.

Owszem, są w tych pierwszych minutach płyty momenty ciekawe, jak to orkiestralne wtrącenie w "Dare To Know", kierujące Yes w stronę muzyki filmowej, czy moment z wejściem wokalnym Jona Davisona w "The Ice Bridge", który na scenie z pewnością będzie wywoływał niesamowite emocje. Tylko zawsze gdzieś niedaleko znajdzie się coś, co skutecznie zaburza to pozytywne wrażenie. 

Na przykład płaska partia syntezatora, która brzmi jakby sprzęt był zakupiony po taniości albo ktoś zapomniał o odpowiedniej jego obróbce. To - niestety - bardzo mocno odrzuca już w rozpoczynającym płytę "The Ice Bridge". Podobnie zresztą jak podniosłość, patos i pozbawione jakiejkolwiek mocy bębny w "Minus the Man".

Wraz z "Leave Well Alone" coś się zaczyna zmieniać. Jakby muzycy zaczęli uświadamiać sobie, że nie ma co siłować się z materią, pokazywać za wszelką cenę wirtuozerii i zaczynają oferować piosenki nie dość, że prostsze w strukturze, to subtelniejsze w samych środkach. Czy robi się znośniej? 

Cóż, z tym jest już różnie, bo takie "The Western Edge" czy "Sister Sleeping Soul" podróżują od momentów przezroczystych, po wręcz irytujące chociażby w warstwie wokalnej (ale harmonie przywodzące na myśli The Beach Boys, rzucone pod koniec "Sister Sleeping Soul", docenić należy). Natomiast takie "Future Memories" zachwyca atmosferą, a "Music to My Ears" to kawał przyjemnie napisanej popowej piosenki, której refrenu pozazdrościłaby... ABBA. Tak, zdecydowanie nie jest to propozycja dla progowych purystów.  

W podobną stronę chciałoby pójść "A Living Island", ale właściwe tory obiera wyłącznie w eksperymentalnych, kilkunastosekundowych momentach przypominających nieco jungle'owe zabawy Davida Bowiego - w pozostałych minutach to kompozycja pozbawiona kreatywności i zwyczajnie zbyt rozwleczona.

Ukryte na drugim krążku "Mystery Tour" to dopiero ciekawostka. Piosenka stanowi hołd dla The Beatles zarówno w warstwie tekstowej wypełnionej nazwami utworów Fab Four, jak i instrumentalnej, bo wita nas chociażby melotron nawiązujący do wejścia "Strawberry Fields Forever". To moment tak sympatyczny, jak zaskakujący, ale do płyty i tak wnosi stosunkowo niewiele.

Mimo zarówno tych cieplejszych, jak i gorzkich słów, po przesłuchaniu płyty kilkukrotnie, dalej nie do końca rozumiem, po co słuchacz miałby posłuchać "The Quest" w 2021 roku, a już w ogóle do tej pozycji wracać. By uświadomić sobie, że zespołowi brakuje polotu z dawnych lat? Że emocji tu w gruncie rzeczy bardzo niewiele? Że to jazda na automacie z włączonym tempomatem? Po to, by potraktować nowe dzieło Yes jako ciekawostkę, a potem odpalić znów smakowite kąski definiujące ich karierę? 

Nie umiem traktować "The Quest" inaczej niż jako odcinanie kuponów. I prawdę mówiąc zdecydowanie łatwiej byłoby mi zaakceptować tę płytę, gdyby muzycy zdecydowali się na działalność pod inną nazwą.

Yes, "The Quest", Sony Music Polska

5/10

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Yes
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy