Reklama

YES "A Mirror to the Sky": Nie chcem, ale muszem... przyznać [RECENZJA]

Na niektórych pandemia zadziałała morderczo. Na YES - przeciwnie - odżywczo. Mamy bowiem nową płytę zespołu zaledwie dwa lata po poprzedniej, co w ich przypadku od dawna nie było standardem.

Na niektórych pandemia zadziałała morderczo. Na YES - przeciwnie - odżywczo. Mamy bowiem nową płytę zespołu zaledwie dwa lata po poprzedniej, co w ich przypadku od dawna nie było standardem.
Jon Davison jest obecnie wokalistą YES /Larry Marano /Getty Images

"A Mirror to the Sky" jest następcą w miarę nieźle przyjętego "The Quest" z 2021 roku i zrazu można powiedzieć, że jeśli ów komuś się podobał, "Lustro" wejdzie mu pewnie nawet lepiej. Ja do fanów grupy z Londynu nie należałem nigdy, a właściwie wręcz odwrotnie - wśród licznych szeregów zespołów prog rockowych, YES ceniłem najmniej, albo w ogóle, nie mogąc znieść całokształtu ich brzmienia, wydającego mi się tanim, naiwnym i nieświadomie groteskowym. 

Reklama

Owszem, klasyki na jakimś tam poziomie szanowałem, jednak każde obcowanie z nagraniami YES w całości było dla mniej przeżyciem z tych raczej traumatycznych, czemu dorównywało najwyżej słuchanie podobnej do YES na wielu poziomach formacji Pendragon. Przy "A Mirror to the Sky" wrażenie mam podobne. Co może być tylko dowodem, że mimo, że zespół gra w składzie w sumie niewiele mającym wspólnego z klasycznym, nagranie to brzmi jak właściwa płyta YES. Więcej nawet. Śpiewający w YES od ponad dekady Jon Davison wydaje mi się o dziewięć piekieł mniej irytujący od Jona Andersona. Co nie znaczy, że nie irytuje w ogóle.

Ale na bok moje gusta i frustracje, bo to rzecz subiektywna. Na "A Mirror" znajdziemy aż cztery utwory przekraczające dziewięć minut, z czego jedną trwającą aż 14. Już to samo pozwala nam przewidzieć, co mniej więcej będzie się tu działo. Choć z oryginalnego składu nie został praktycznie nikt i zespół jest dziś właściwie dzieckiem Steve'a Howe'a, nadal potrafią czarować absolutnie wirtuozerskimi, szalonymi zmianami tempa i dynamiki (jak w "All Connected") i nadal potrafią napisać ładną piosenkę ("Luminosity"). Nawet jeśli ową takie Genesis w klasycznym okresie pewnie odłożyłoby do szuflady, a w refrenie linia wokalna niebezpiecznie skręca ku "Lovesong for a Vampire" Annie Lennox, jak na YES jest to zdecydowanie udana pozycja. O brzmieniu YES z lat osiemdziesiątych przypomina bluesowy "Living Out Their Dream" z bardzo fajną linią wokalną w zwrotce. To jeden z najmocniejszy momentów tej płyty. Niestety prawie zabity groteskowym mostkiem.

Słoniem w pokoju, do którego koniecznie oczywiście trzeba się odnieść, jest czternastominutowy utwór tytułowy. Wierzcie lub nie, ale naprawdę słychać tu wcale nie tak dalekie echa "Fragile" czy "Close to the Edge". I nawet ktoś, jak ja nie trawiący YES, musi rzec, że numer to po prostu świetny, doskonale właściwie demonstrujący w 2023 roku czym i po co był prog rock te pięćdziesiąt lat temu. Może jedynie niekoniecznie trzeba było to kończyć tanią broadwayowską orkiestracją przechodzącą w coś na kształt wprawki z lekcji gitary elektrycznej dla średnio zaawansowanych? Nadal jednak wokół tej łyżki dziegciu jest cała beczka miodu. 

Absolutnie czarowną balladką country-folkową okazuje się "Circles of Time" z piękną gitarą slide w tle. Dobrze, że zespołowi nie przyszło do głowy dorżnąć tego numeru progowymi wstawkami. Dużo dzieje się z kolei w "Unknown Place". Co więcej, nie ma się tu jakże częstego w przypadku YES wrażenia, że zespół jest tak samo skonfundowany tym, co gra, jak słuchacz tym, czego słucha. Wstydu nie przynosi późnobeatlesowskie odrobinę w melodyce "One Second Is Enough". A "Magic Potion", czy właściwie przewodni motyw zwrotki, z powodzeniem mógłby nagrać Chris Rea albo Candy Dulfer z Davidem Stewartem.

Tekstowo Davison właściwie doskonale wpisuje się w buty Andersona. To podobny miks wydumanej metaforyki i new-age'owej metafizyki. I tak samo, jak w przypadku andersonowskich, kompletnie nie wiadomo o co właściwie w tych tekstach chodzi. Czyli jest jak miało być. Dodatkowo wokalista wydaje się dużo pewniejszy siebie, niż było to w przypadku poprzedniego, pierwszego z nim w składzie, nagrania grupy. Za czym idzie poszerzenie spektrum wokalnego, co wypada bardzo miło, szczególnie kiedy Davison zbiża się odrobinę do brzmienia Steve'a Hogartha.

Wracając do mojej frustracji i narzekań: ileż bym dał, gdyby to nie YES nadal było aktywne twórczo i koncertowo, ale na przykład King Crimson czy Genesis! Ale jest jak jest. Przyzwoitość natomiast (choć diabeł na ramieniu kusi) każe przyznać, że "A Mirror to the Sky" to naprawdę, naprawdę bardzo przyzwoita płyta, a dla fanów z pewnościa okaże się gratką. Szczególnie, że jakościowo w XXI wieku ich kochany zespół raczej ich nie rozpieszczał.

YES "A Mirror to the Sky", Sony

7/10

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Yes | recenzja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy