Sukces poprzedniej płyty L.U.C. polegał na tym, że gospodarz zamilkł i dał mówić historycznym postaciom. "Energocyrkulacje" wypadają dobrze, bo udostępnił swoje wokale umiejętnie dobranym, skrajnie różnym artystom.
L.U.C zrobił dla polskiego hip-hopu mniej więcej tyle, co wielki zderzacz hadronów dla nauki. Owszem, wielu dziennikarzy zobaczyło w nim przyszłość, zwyczajowo chwaląc to, czego zrozumienie przychodzi im z trudnością, bądź wybierając beztrosko "odlot na słodkim ananasie". Splendorem, w którym pławił się zadufany w sobie bajarz można by obdzielić kilku bardziej zdolnych i mniej ostentacyjnie natchnionych. Ale nie wszyscy słuchacze ulegli tej podejrzanej niezwykłości, rodem z "Z archiwum X", wiedząc, że cnota tkwi w precyzji i umiarze, natomiast niejasne, efekciarskie eksperymenty słabo rokują.
"Energocyrkulacje" obalają ten zarzut. Łukasz Rostowski dobrowolnie usuwa się w cień, pozwalając błyszczeć sporemu gronu (zainteresowany podaje liczbę 24) remikserów. Kłania się koncepcja karmy. Niedorzeczne nieraz, męczące w oryginale wersy z "Planet LUC", gdzie "rymów tajga" znowu pożarła autora, w oderwaniu od macierzystych podkładów zyskują wiele wyrazu, nabierają znaczenia, zaczynają grać na emocjach. Non stop zmienia się tempo, klimat, a wraz z nimi i interpretacja. Nawet melodia słowa po raz pierwszy w historii przestaje wywoływać trudne do wytrzymania, psychorapowe skojarzenia.
Zaproszeni spisali się świetnie. Jeżeli ktoś szuka znanych nazwisk, wytropi rozlewającą się, utrzymaną na granicy snu i jawy interpretację Smolika, oraz dwukrotny występ Yaro, który od reggae'owo-dubowego pozytywu dociera do elektronicznych zagadek. Na podwójne uderzenie decydują się też niezrównani na polu rapu Whitehouse - L.A. stawia na esencjonalny, pełnokrwisty hip-hop, Magiera kombinuje nieco subtelniej, acz obydwu zdradza wzorcowa perkusja i bas. Wirtuozeria renomowanego klasycznego gitarzysty Krzysztofa Pełecha cieszy ucho, a pieszczenie strun do bitu nasuwa na myśl stary, oskrobany z frustracji Radiohead.
Nie ma co jednak poprzestawać na sławach, bo tu brak równych i równiejszych. Ragaboy, kojarzony z płyt Masali, Behemotha i Pogodno instrumentalista, z sukcesami idzie w ethno i trans. Gitbit Papilot, sprawdzeni przy okazji remiksów dla Hey i Fisza z Emadem, dostarczają utwór mięciutki jak welur, przy tym niezwykle kulturalnie zinstrumentalizowany. Podczas gdy Hedejk (z Digit All Love) szaleje, jakby grywał z Trentem Reznorem czy Marilyn Mansonem (przypomnijmy: gra z wiecznie rozanieloną Natalią Grosiak), zaś Dudzic i Nushee brną w alternatywnego rocka, Brefka zapewnia nieprzyzwoicie przebojowy electro-pop. Muskuły pręży silnie reprezentowana, młoda gwardia dubstepowców. O tym, że odwaga popłaca udowadnia Substancja z ryzykownym jak diabli, ale też najbardziej charakterystycznym na płycie basowym uderzeniem.
Jeśli nie liczyć "39-89", "Energocyrkulacje" to najlepsza pozycja w dyskografii L.U.C., ostateczny dowód na to, ile barier swoją muzyką przełamał i imponująca, w znoju skompilowana, antologia producenckich talentów. Ocena byłaby jeszcze wyższa, gdyby nie to, że 65 procent obu krążków zajmują wariacje na temat czterech raptem utworów. Gruba przesada.
7/10