Kiedy w 1979 roku Ozzy Osbourne wyleciał z Black Sabbath, większości dzisiejszych fanów muzyki metalowej nie było jeszcze na świecie. "13", pierwsza od 35 lat studyjna płyta ojców gatunku z Birmingham z Księciem Ciemności za mikrofonem, to zatem nie tylko jedno z najważniejszych wydarzeń w dziejach ciężkiego brzmienia, ale i - a może przede wszystkim - lekcja historii rocka i proto-metalu. Lekcja z pewnością udana.
Na temat prapoczątków heavy metalu napisano już niejedną dysertację, dyskusja o genezie stylu toczy się od pokoleń. Jedni widzą jego źródło w pierwszych dokonaniach Deep Purple, drudzy odnajdują je u Hendrixa i Led Zeppelin, "Helter Skelter" The Beatles, jeszcze inni postawiliby raczej na Cream. Kres tym sporom od zawsze jednak kładzie Black Sabbath, gatunkowy probierz, podług którego mierzy się zawartość metalu w metalu, ciężar i mrok brzmienia aktualizowanego przez kolejne rzesze muzyków od ponad 40 lat.
To właśnie do tych pierwocin wraca Black Sabbath na "13". Świadczył o tym już zwiastujący album singel "God Is Dead?", którego ciężar (zdynamizowany dopiero pod koniec), riffowy ascetyzm i przede wszystkim długość (prawie dziewięć minut) przyjazny radiowym playlistom być po prostu nie może. "Out of the gloom / I rise up from my tomb / Into impending doom" - śpiewa tu z emfazą Ozzy. Witamy w latach 70.
Równie dostojnie wypada tylko odrobinę krótszy, otwierający płytę "End Of The Beginning", ordynujący nam klasycznie funeralne pochody Sabbath z krzywdzącym błędnik basem Geezera Butlera (autora wszystkich zawartych na płycie tekstów), zmierzające w finale do melodyjnie rozbujanego tempa, udanie przekształcając cierpkie inkantacje Osbourne'a w piekielną serenadę.
Archetypiczny groove z "Paranoid" (1970 r.) bije ze żwawego "Loner". Pojawiające się tu i przywołujące stare dzieje zawołanie Ozzy'ego "Alright now!", to jednak nie to samo, co na "Sweet Leaf", sam utwór przypomina jednak bardziej "N.I.B" z debiutu. Podobną intensywność zachowuje też "Live Forever", z genialną solówką Tony'ego Iommiego, przywodząc na myśl klasyki w rodzaju "Children Of The Grave", zaś podbudowany akustycznym tłem, rozmarzony "Zeitgeist" to ewidentna wariacja na temat "Planet Caravan".
Głos 65-letniego Księcia Ciemności, mimo - jak informowano - determinacji megaproducenta i wskrzesiciela nie tylko weteranów Ricka Rubina, niekiedy wydaje się mocno zmęczony. Czas i nawracające nawet ostatnio nałogi zrobiły swoje. Sama zaś produkcja albumu, wbrew deklarowanej pogardzie dla cyfryzacji podczas całej sesji, wypada na pozbawioną szlachetnego retro-brudu.
Swą wielkość Black Sabbath udowadnia ponownie w, bodaj najlepszym na całej płycie, "Age Of Reason", gdzie na przestrzeni siedmiu minut pierwotny ciężar splata się z polotem "Sabbath Bloody Sabbath", chwytliwością ery Dio, a nawet solowymi dokonaniami Ozzy'ego. Black Sabbath w pigułce i prawdziwa wizytówka "13".
Tę samą energię ma także wieńczący całość "Dear Father", który za sprawą, tu chyba najmocniej zaznaczającego swoją obecność najemnego perkusisty Brada Wilka (Rage Against The Machine, Audioslave), brzmi nad wyraz współcześnie; niepowetowaną - choćby przez nostalgię - nieobecność Billa Warda słuchać wyraźnie. Na pokrzepienie w końcówce wybrzmiewają za to nawiedzone, katedralne dzwony, których bicie zaczynało tytułową kompozycję z debiutu "Black Sabbath" 43 lata temu.
Ukłonem w stronę mocno obecnego na tamtej płycie blues rocka (patrz wsparty harmonijką "The Wizard") jest z kolei "Damaged Soul", potwierdzając znaną skądinąd prawdę, że wszystko i tak zaczęło się od bluesa.
Pozostaje jeszcze pytanie, jak dziś młodzi fani muzyki metalowej odbierać będą płytę tak głęboko sięgającą korzeni gatunku, płyty, która skłania do wspomnień raczej ich rodziców. Patrząc na współczesną scenę metalową, dziedzictwo Black Sabbath pozostaje jednak nadal obecne. Bez fundamentów zawaliłaby się cała konstrukcja, od amerykańskiego sludge metalu, przez brytyjski doom metal, po wciąż aktualny hajp na wszystko co retro. "13" jest tego żywym dowodem.
8/10