Soundgarden, od zarania najbardziej niepokorny (muzycznie) przedstawiciel Wielkiej Czwórki grunge'u (obok Nirvany, Pearl Jam i Alice In Chains) przypomina o sobie pierwszym od 16 lat albumem studyjnym. Choć wszystko, co oddala nas od kolejnego solowego koszmarku Chrisa Cornella złe być nie może, "King Animal" nie do końca spełnia pokładane w nim nadzieje i systematycznie podbijane od dwu lat oczekiwania fanów.
W porównaniu do innowacyjnego, powrotnego albumu "Black Gives Way To Blue" z 2009 roku, którym Alice In Chains udanie powalczył z młodszymi konkurentami pokroju Mastodon, Boris czy Baroness, a także w kontekście wydanego w tym samym okresie, bardzo dobrego "Backspacer" Pearl Jam, szósta płyta Soundgarden wypada niestety dość przeciętnie.
Ci, który liczyli na radiową chwytliwość tegorocznego przeboju "Live To Rise", jakim Soundgarden uszlachetnili ścieżkę dźwiękową do "The Avengers", srodze się zawiodą. Poza potwierdzającymi regułę wyjątkami (energetyczny "Been Away Too Long"), na próżno szukać tu odpowiedników sztandarowych "Black Hole Sun", "Spoonman" czy "Rusty Cage". Jeśli brak przebojowej zadziorności "King Animal" był założeniem, zwracam honor. Wobec tej tezy pozwolę sobie jednak pozostać sceptyczny.
"King Animal" jest przede wszystkim albumem nierównym. Obok wspomnianego "Been Away Too Long" (rytmicznie przywodzącego na myśl "My Waves" z "Superunknown") , równie mocnego, choć przypominającego nieco mniej przekonującą wariację nt. "Spoonmana" "Non-State Actor" oraz faktycznie zachęcającego do rzucenia się w moshpit, radiowego z natury "By Crooked Steps", dalsza część płyty pozostawia słuchacza mniej lub bardziej obojętnym.
O ciężar znany z "Outshined" sprzed ponad 20 lat zahaczają nieco psychodeliczny, podparty indyjską melodyką "A Thousand Days Before"; wolny, przysadzisty brzmieniowo "Blood On The Valley Floor", zaś w zamyśle hipnotyczny na miarę "Black Hole Sun", melancholijny "Bones Of Birds" z pewnością nie dorównuje pierwowzorowi. Poczucie obcowania z materiałem rodem ze stron B singli jest tu niestety dość powszechne.
Sprokurowane wyłącznie przez Cornella, spokojne numery, jak "Black Saturday" i "Halfway There" (bliskie skojarzenia z akustycznym "Burden In My Hand" z poprzedniego albumu "Down On The Upside" z 1996 roku mile widziane) bardziej nużą niż urzekają, a do utrzymanych w podobnej konwencji wzruszających "Just Breathe" czy "The End" z ostatniej płyty Pearl Jam nie mają nawet podejścia, podobnie ja garażowo brzmiący "Attrition" (Rolling Stones kontra Ramones), który w zestawieniu z pearljamowymi "The Fixer" czy "Johnny Guitar" ponosi sromotną klęskę, a przecież idea była ta sama.
Nie bardzo rozumiem też sens sinusoidalnego w tempie "Worse Dreams", którego chaotyczna końcówka prowadząca donikąd po części spełnia zawarty w tytule postulat. Mamy tu jeszcze odarty z wszelkich ozdobników, surowy, kroczący "Eyelid's Mouth" i sygnowany uwielbieniem do Led Zeppelin "Taree" oraz wstawiony na koniec, bluesowo-mantryczny "Rowing".
Biorąc pod uwagę fakt, że gdy poprzednia płyta grupy z Seattle wchodziła na rynek, część potencjalnych odbiorców "King Animal" dopiero uczyła się chodzić, rozpoczęcie przygody z muzyką Soundgarden od tego albumu nie jest raczej wskazane. Sęk w tym, że i wiarusi grunge'u we flanelowych koszulach i z higieną na bakier, którzy wychowali się słuchając muzyki z tej sceny, nie dostali do końca tego, czego oczekiwali.
"Nie wiem dokąd zmierzam / Po prostu wiosłuję / Zwyczajnie płynę dalej / Trzeba wiosłować" - kołysze śpiewając w "Rowing" Cornell, choć zawartość "King Animal" sugeruje raczej, iż stoi w miejscu. Jak daleko da się dopłynąć na sentymencie leciwych już fanów? Byle nie do wodospadu.
6/10