Wiara w reinkarnację
Daniel Wardziński
Snoop Lion "Reincarnated", Sony
Jak płynnie przejść od lowriderów, gróźb karalnych w tekstach i przepełnionych nietaktem komplementów dla kobiet do pragnienia pokoju, poszukiwania życiowej ścieżki i singli pt. "No Guns Allowed"? Zapytajcie Snoopa, ale jeśli zacznie opowiadać o swoim pierwszym albumie reggae, nie wierzcie mu.
Kiedy w trailerze filmu dokumentalnego o takim samym tytule jak płyta po raz pierwszy usłyszeliśmy fragment "Here Comes The King" wielu uwierzyło, że ta przemiana może odświeżyć głowę Snoopa, otworzyć go na coś nowego i sprawić, że uda mu się poprawić nienajlepszą opinię słuchaczy o dużej części ostatnich dokonań. Gdy dostajemy album do rąk, pierwszy track - "Rebel Way" jest jak wiadro zimnej wody - marudne, jęczane paskudztwo, które muzycznie bardziej niż z Jamajką kojarzy się 80'sowym lovesongiem w złym guście. Po nim jednak pierwsza połowa "Reincarnated" zaczyna się znowu jawić jako coś nowego i przyjemnego w odbiorze zarówno dla nowych jak i wieloletnich zwolenników Calvina Broadusa.
Utwór "Here Come The King" to chyba najlepsza rzecz na albumie, miażdżąca szczególnie w momencie, kiedy pojawia się tętniący imponującą głębią bas. Taki, że ziemia sprawia wrażenie, jakby zaczęła drżeć. "Lighter's Up" to singel na miarę oczekiwań, Major Lazer i Dre Skull w takiej formie jakiej chcielibyśmy tu więcej.
No właśnie... Myślę, że to w doborze współpracowników do tego materiału tkwi towarzyszące po ostatnim utworze wrażenie, że Snoop zamiast stylowo postawić krok w nieco innym kierunku wpadł w mało przyjemny szpagat. Pomiędzy Jamajką i USA, pomiędzy mainstreamowymi oczekiwaniami i artystycznymi ambicjami, pomiędzy amerykańskim producentami, którzy udają, że rozumieją reggae i jamajskimi selektorami, którzy bardzo chcieliby już być w pełni doceniani w Ameryce. I często są - taki Supa Dups pracował przecież nie tylko z Beenie Manem, ale też z Christiną Aguilerą, Rihanną, Mary J. Blige czy Akonem. I "Reincarnated" zbyt często brzmi jak muzyka wymienionych w gorszym wydaniu. Akon nawet się tutaj znalazł osobiście w "Tired Of Running", które najlepiej wpłynęłoby na ten album, gdyby zniknęło z tracklisty.
Warto oczywiście odnotować udział na płycie Polki - Izy Lach, która prezentuje się jak na swoje umiejętności przyzwoicie w numerze "The Good Good", które też niewiele łączy z reggae, bardziej z porannym pasmem w sieciowym radio. Kto tu niby miał tą Jamajkę wprowadzać? Rita Ora? Chris Brown? Miley Cyrus alias Hannah Montana? Całość prezentuje się tak jakby Snoop po zrobieniu kilku dobrych numerów w nowej stylistyce wystraszył się, że odwrócą się od niego starzy fani. Co gorsza, żeby ich przekonać zrobił to, czego nie mogli już ścierpieć na ostatnich produkcjach - koniunkturalizmu, współpracy z popowymi gwiazdeczkami i zapełniaczy, które nie wnoszą ani do płyty ani do dorobku Snoopa kompletnie nic.
"Reincarnated" nie jest totalną klapą. Ratuje ją pierwsza połowa i kilka naprawdę udanych tracków. Ja np. za świetne uważam "So Long" w którym gościnnie pojawia się Angela Hunte, zdecydowanie najbardziej wyróżniająca się na plus z gościnnych artystek. Wspomniane przez mnie we wstępie singlowe "No Guns Allowed" ma dużą moc rażenia, a chórek został wprowadzony z takim wyczuciem, że track zapada w pamięć w moment. Elektryzujące jest też rootsowe "Smoke The Weed" z Coolie Budz'em. Charakterystycznym tytułowy wokal wykorzystany jako sampel i specyficzny miks wokalu Snoopa pchający go na pierwszy plan dały bardzo ciekawy efekt. Fani dancehallu z pewnością docenią track z Mr. Vegasem - "Fruit Juice". Na tym jednak chyba koniec.
"Raincarnated" rozwieje nadzieje tych fanów, którzy wierzyli, że to przełom w dyskografii Snoopa. To raczej kolejny ze słabszych krążków. Jak zwykle przynoszący trochę dobrego, ale przede wszystkim sporo nijakiego i ciężkiego do zniesienia. Mnie takie "Get Away" po prostu boli, a "Ashtrays & Heartbreaks" zniesmacza. Szkoda. Pewnie niejeden już więcej nie da się nabrać, a wyniki sprzedażowe przecież już nie takie jak kiedyś.
5/10