Zostaw dobry gust w domu, weź za to dobre buty. Przy morderczo skutecznych i obrzydliwie dance'owych hitach z nowej płyty Pitbulla zedrzesz ich podeszwy. Nic tylko słuchać póki jeszcze słońcu chce się świecić i alkohol szybko uderza do głowy.
Jest wielu raperów, którzy łamią stereotyp bezmyślnych hedonistów i swoimi wersami dostarczają tematów do dyskusji. Pitbull z pewnością do nich nie należy. Nie trzeba go za to przedstawiać zaprawionym w bojach bywalcom klubów i użytkownikom podrasowanych fur. Ci pierwsi zapamiętali, że parkiety stawiały w ogniu, zwłaszcza wtedy, gdy nawijacz pojawiał się w towarzystwie Lil Jona czy Ying Yang Twins. Drudzy dociskali pedał gazu przy ścieżkach dźwiękowych kolejnych odsłon "Szybkich i Wściekłych".
Z Miami daleko do Cambridge. Ale do Frankfurtu czy Turynu najwyraźniej bliżej niż kiedykolwiek. "Planet Pit" to raczej Viva z twarzą Moli Adebisiego, niż "Yo! MTV Raps". Gdy Busta Rhymes czy Lupe Fiasco brali się za dyskotekę, spadali z wysokiego konia - w świetle brudnego nowojorskiego rapu czy hip-hopu zaangażowanego wykonana przez nich wolta musiała okazać się karkołomna. Pit zajmował się crunkiem i reggaetonem, a więc skok ku głucho, prosto bijącym perkusjom i prostackim syntetycznym melodyjkom nie był w jego wypadku czymkolwiek nowym.
Spisali się producenci. Nigdy dotąd nie rozpracowano eurodance'u tak profesjonalnie. Tłuste, mięsiste house'owe stopy nadają rytm lepiej niż seria suchych pyknięć z poprzedniej epoki. Zaproszeni wokaliści - Ne-Yo, Chris Brown, Jamie Foxx czy Marc Anthony - mają feeling niedostępny dla niemieckich czy włoskich refreniarzy. Sam gospodarz rymuje płynnie, pewnie, podkręcanie tempa jedynie uwypukla jego wodzirejskie talenty. Głos pasuje do konwencji jak ulał.
Niemożliwie chwytliwej płycie do poderwania słuchaczy wystarczy pierwsze półtorej minuty. A potem czeka pasmo płynnie łączących się ze sobą singli. Może poza "Castle Made Of Sound" , utworem nie spełniających żadnych kryteriów za wyjątkiem tych stosowanych przy wyborze kawałka do promocji serialu "Prison Break". Tę pomyłkę można wybaczyć, zwłaszcza w obliczu piekielnego wyrobu dancehallopodobnego, jakim jest opatrzony bongosami i syntetycznym dęciakami "Pause". A i tak "Shake Senora" (gościnnie Sean Paul i T-Pain) okazuje się jeszcze lepszy. Nie wiem czy aby Harry Bellafonte nie przewraca się w grobie, ale jeśli już, wiem, że robi to rytmicznie i w niezłym tempie, gwałtownie poszukując kości płci przeciwnej.
"Planet Pit" to petarda dla pokolenia, które nie potrafi usunąć z pamięci linii basu "Rhythm Is A Dancer", latynoskich pokrzykiwań "Ecuador" czy wokalnego tetrisa "Push the Feeling On". A zarazem naszpikowany singlami i zaraźliwymi refrenami produkt taneczny funkcjonujący w oderwaniu od lat 90. Idealny na lato, choć ja wezmę go również na sylwestra w sprawdzonym, bezpretensjonalnym gronie. Nic więcej nie będzie potrzebne. No może poza lekarstwem na estetycznego kaca.
8/10