Van Morrison "Moving on Skiffle": Dinozaur nad dinozaury! [RECENZJA]
Paweł Waliński
Van Morrison to dinozaur nad dinozaury, nie ma w tym ani cienia przesady. Sympatyczny Irlandczyk skończył 77 lat, wydał 44. płytę i brzmi jakby nigdy w życiu nie był szczęśliwszy.
Jak każdego z nas, Sir George'a Ivana Morrisona, kawalera Orderu Imperium Brytyjskiego, przeorała pandemia. Nie dziwota, facet nie najmłodszy, karierę zaczynał w 1958 roku, miał prawo na pandemicznych nagraniach upuścić z bebechów trochę żółci. Na "Moving on Skiffle" kompletnie jednak tego nie słychać. Mało tego ten dwupłytowy (sic!) album wypełniają... skiffle, czyli pre-rockowe piosenki, które wywodzą się z tradycji amerykańskiej początków XX wieku, a w latach pięćdziesiątych zyskały znaczącą popularność na Wyspach Brytyjskich. Znaczącą do tego stopnia, że tacy The Beatles, może znacie, zaczynali jako grupa skiffle'owa właśnie. I w 1964 roku w ramach tzw. british invasion wraz z The Who i The Rolling Stones odwieźli skiffle z powrotem do Stanów, z tym że w formie trochę już przekształconej.
Skiffle'om Morrisona bliżej do oryginałów sprzed stu lat. To muzyka zanurzona bardzo głęboko w przeszłości, sięgająca właściwie - jak wynika z powyższego - do jego własnego dzieciństwa. To nie pierwszy raz, kiedy Morrison bierze się za taki amalgamat bluesa, jazzu, folku i country. W 2000 roku wydał już "The Skiffle Sessions: Live in Belfast". Jednak o ile tamto było rzeczą właściwie w stu procentach rekonstrukcyjną, tutaj gama brzmień rozszerza się odrobinę w stronę tego, czego z racji chronologii w oryginalnych skiffle'ach być nie mogło, wspomnieć choćby organy Hammonda. Nie znaczy to jednak, że gubi w ten sposób gatunkowość. Co to, to nie. Płyta jest gatunkowa na wskroś, z włączeniem użycia tary do prania, więc z powodzeniem pozwala zwizualizować sobie, że oto nie mamy do czynienia z wielkim, uznanym, wielokrotnie nagradzanym artystą, ale jakimś utytłanym przydrożnym pyłem jug bandem napotkanym kiedy objeżdżał właśnie pipidówki w Mississipi próbując zarobić na wikt i opierunek.
Van Morrison i "Moving on Skiffle". Recenzja 43. albumu ikony muzyki
Mimo wieku forma wokalna Morrisona wydaje się nie spadać. To nadal stary dobry Van. Nadal jest facetem, który czuje się w tej muzyce jak ryba w wodzie, co słychać w łatwości i feelingu z jakimi podchodzi do kolejnych numerów. Czasem, jak w "Take This Hammer" zabiera nas też a to na wypełnioną gospelem mszę w zborze w Georgii, a to na pole bawełny w Alabamie. Fajnie też bawi się tekstami oryginałów. I tak to "Mama Don't Allow" Memphis Jug Band zmienia się w "Gov Don't Allow" ("Rząd nie pozwala"). Właściwie to i tekstami i muzyką, bo rozdzierające serce "I'm So Lonesome I Could Cry" w jego wersji odmienia się w pozytywną, tchnącą w serce nadzieję balladą. Gdzieś nad tym wszystkim unosi się też duch legend folku, Freda Neila czy Dave van Ronka. Bardzo fajny materiał, dzięki któremu można wejść w muzykę z bardzo daleka i z bardzo dalekich, bo odległych już o wiek czasów. Choć może wypadałoby ją sobie dawkować, bo dla nieprzygotowanego słuchacza 28 numerów, czyli bite półtorej godziny takiego grania może paradoksalnie okazać się kolosem nie do przeskoczenia.
Van Morrison "Moving on Skiffle", Universal
7/10