Reklama

Szymi Szyms "Brzydkie": Ładnie sobie poczyna [RECENZJA]

Szymi Szyms to raper bezproblemowy. A jak już szukać dziury w całym, to nie w tym, co umie, a w tym, co go wyróżnia - bądź nie - spośród setek próbujących zrobić karierę rywali.

Szymi Szyms to raper bezproblemowy. A jak już szukać dziury w całym, to nie w tym, co umie, a w tym, co go wyróżnia - bądź nie - spośród setek próbujących zrobić karierę rywali.
Okładka płyty "Brzydkie" Szymi Szymsa /

Rozmawiałem ostatnio z zaprzyjaźnionymi dziennikarzami o QueQuality, wytwórni Quebonafide. I zgodziliśmy się, że ten, jako właściciel tak rozpoznawalnej twarzy, mógłby dla swojego biznesu zrobić dużo, dużo więcej. Oczywiście nie po to wspinasz się tak wysoko, żeby czuć się u siebie jak pracownik biurowy, po coś zatrudniasz specjalistów, ale w hip hopie nie ma drugiej takiej wizytówki jak label. A QQ jest nijakie, trochę z przypadku, bez grama konsystencji konkurencyjnego SBM, bez tożsamości. Guzior to król pośród raperów pod trzydziestkę, tu nie ma co dyskutować, no chyba, że o tym, czy granie dla tej drużyny to wyjątkowa lojalność czy wyjątkowe lenistwo. Bober to błyskotliwy gość, który byłby najpewniej mile widziany w każdej wytwórni i jeszcze coś by się z tego katalogu z pewnością wyrwało, niemniej kompleksowo uderza brak wizji, celu.

Reklama

Dlatego chwalmy Szymi Szymsa, który akurat wie, po co do branży przyszedł, co chce w niej robić i nie wpisuję się tę wytwórnianą obłość. To jest testosteronowy, charyzmatyczny rap przerzucający się pomysłami na to, jak nawinąć. Od pierwszych chwil słyszymy antysystemowego impertynenta, z pewnością siebie większą niż wskazywałby na to staż, ale też młodego gościa chętnego łapać chwile, wieść życie barwne i awanturnicze. Takie połączenie wydaje się naturalne, bezpretensjonalne, zostajemy z wrażeniem chłopaka z sąsiedztwa, co to wszystko wyjaśni, wszystko załatwi i nie będzie przy tym rył nosem o sufit, nie dostrzegając starych znajomych.

"Brzydkie" ładnie wchodzi. Wspomniana charyzma do pary z biegłością zapewniają satysfakcję ze słuchania. Szyms odfajkowuje egzaminy z kolejnych konwencji. Na dzień dobry, w utworze tytułowym popkulturowe skojarzenia i podwójny rym - "Reprezent, herb na piersi tak, jak Tomasz Rząsa / Lubię ciemną, brudną sztukę jak La Coka Nostra".

Ale to żaden żołnierz na garnuszku "prawdziwej szkoły". W "Wundewaffe" będzie wycofanym mumble raperem, w "Zmianach" drapieżny słowotok przejdzie w wyliczankowe flow, w "Weź nie żartuj" rozpędzi się i zadba o cały zestaw dopowiedzi w tle (teraz tzw. "adliby" bywają ważniejsze od wersów). Tam gdzie trzeba przełamać wers, skleić słowa nie rymem, ale samą intonacją, tam też będzie bez lipy, płynnie. Nie wszystko to musi się podobać, wszystko to należałoby docenić, bo dość fachowe, by nie przeszkadzało.

Takie płyty wydają się miernikiem poziomu sceny, który jest całkiem wysoki, a w każdym razie o wiele wyższy niż można by wnioskować z podsumowanych przez algorytmy utworów czy nagłówków portali stanowiących karykaturę dziennikarstwa muzycznego. Raper jest przygotowany do walki z monotonią, nieuniknioną i morderczą przy tak ekstremalnej podaży muzyki miejskiej. O gościach zaraz będzie jeszcze słowo, nikt jednak nie odmówi tego, że są właściwie poobsadzani. Bity brzmią ostro, selektywnie, po prostu dobrze, a czasem - Litt Wilson i Cheez, kłaniam się - bardzo dobrze. Już profesjonalnie, jeszcze nie bezdusznie. Spory komplement w coraz bardziej anonimowym świecie toczących się perkusji i dźwięków z TR-808.

Jeśli miałbym się czegoś czepiać, to klisz. Tak jak w czasach Sobieskiego każdy pałac musiał mieć swój orientalny salon, tak raperzy z nowej szkoły muszą mieć swój "japoński numer". Tu jest "Asakura". Podobnie obowiązkowe - niezależnie, czy to ulica, trap czy trueschool - jest wystrzelanie się z nawiązań do Harry'ego Pottera, tu do znalezienia w "Białym roomie".

Numer drillowy, z jakimś chrypiącym na bezdechu ziomkiem? Oczywiście. Kawałek na zasadzie "znałem typa"? Jasne. Nie oczekuję, zwłaszcza na tym etapie, wymyślania prochu, niemniej wrażenie z raperem-wypadkową jest za silne, dotyczy nagrań, a nawet tytułu i okładki, gdzie skojarzenia prowadzą do Florala Bugsa i Tymka. Jak na formułę rapu, którą Szyms sobie wybrał, wydaje się niedostatecznie wyrazisty, za trudno złapać go za wers. Wjeżdża gościnnie Peja - który o każdym temacie świata nawijał już trzy razy i postował ze dwa -  a wraz z nim przed oczami jest więcej obrazów, w głowie słuchacza więcej myśli.

Czy zaprosiłbym bohatera tej recenzji do akcji promującej młode rapowe talenty? Bez dwóch zdań. Czy podpisałbym z nim kontrakt? Tak. Czy przełączyłbym "Brzydkie", gdyby mi przeskoczył na nie portal streamingowy? Nie, nie byłoby takiej potrzeby. Czy będę do tego wydawnictwa wracał? Nie sądzę, może do "Warzone" ze względu na świetny refren z sekwencją rymów "Popcorn / Pop Smoke / Rolls Royce / Warzone / London" i dźwiękonaśladownictwem.

I do "Bullerbyn", bo to wjazd z emocją i zarazem staranny, z wykończeniem, co na tych rytmach zdecydowanie nie jest u nas regułą. I jeszcze do "Białego roomu", jako że fajnie usłyszeć jak młody raper ujarzmia z werwą zbasowane, ciężkie bębny. Ostatnio słuchałem trochę battle rapu i furorę w eliminacjach Rap Nokautu zrobił Szubi Szubs, wielkolud tak bezceremonialny, że aż świadkom jego dokazywania opadała szczęka. I tego oczekiwałbym od następnego wydawnictwa Szymi Szymsa - efektu wow.

Szymi Szyms "Brzydkie", QueQuality

7/10

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: recenzja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy