Co powiedzieć, gdy podręcznikowo wychowywany syn właśnie zrobił makijaż, założył gacie z krokiem w kolanach, a do tego odblaskowy, plastikowy t-shirt? Najlepiej: "Skończ wreszcie słuchać tych frajerów z 3OH!3 i sięgnij po jakąś prawdziwą muzykę, gnojku!".
Pozbawione głowy, ekstremalne fusion było domeną środowisk alternatywnych, ale dziś jest już produktem komercyjnym. Kuriozalny duet rodem z Colorado jasno tego dowodzi i nie znajduje się na placu boju sam. Rywalizuje chociażby z wyspiarskim Hadouken! Stawką jest tytuł najniżej ocenianej na zachodzie płyty roku. Bandy mogą też śmiało pojedynkować się o najgłupszą przynależność gatunkową. Brytole nagrywają podobno grindie, Amerykanie - crunkcore. Z idiotycznych nazw wynika to samo. Blade, histeryczne wymoczki z gitarami spotkały się wpół drogi ze wyszczekanymi, krzepkimi ziomkami. I razem poszli na dyskotekę.
W jednym momencie 3OH!3 brzmi jak cyfrowy popowy punk - gdyby ktoś w 2010 r. wpadł na pomysł kręcenia remake'u "American Pie", grupa byłaby murowanym kandydatem na ścieżkę dźwiękową. "Możesz zatrzymać naszyjnik, który ci dałem / ja zatrzymam te gówniane tatuaże" - czujecie państwo poetykę tych wersów?
Nader często wychodzi z duetu byle jaki, castingowy boysband, bezmyślnie profanujący to, co stylowe i klasyczne. Trudno mi opisać jak wielką miałem ochotę natrzeć tym z deka podstarzałym gogusiom uszu za zabawy breakami i aluzje do staroszkolnego hip-hopu. Gdy Beastie Boysi rapowali o zabawie, wiedziałem, że tych trzech rozpuszczonych typków przyprawia każdego mającego ugościć ich hotelarza o szybsze bicie serca. Motte i Foreman z 3OH!3 uwielbiają mówić o piciu, przy czym od razu wiadomo, że po setce pod ogórka padliby trupem. Pozostałaby tylko szminka na kieliszkach.
Przyznaję, jest parę niespodzianek. Choćby krwiście rockandrollowy, uzupełniony o partię klawiszy rodem z końca lat 60. "I Know How To Say". Albo "Love 2012", zaszczepiony pokręconym drum'n'bassem w stylu holenderskiej Noisii. Najczęściej jednak uszy atakuje pokraczna hybryda The Prodigy, Scootera i Linkin' Park, a przed oczami staje widmo wspomnianego Hadouken! No dobrze - mniej w tym Keitha Flinta, więcej Chestera Benningtona.
Ma 3OH!3 całe mnóstwo wad, razi bezguściem, smuci miałkością. Ale jak ta papka brzmi! Z bardzo drogiej producenckiej konsolety wykręcono ostre jak brzytwa syntezatory, niszczące perkusje, potężnie rzężące gitary. Melodyjki i refreny takie, że odczucie, iż singiel pogania tu singiel nie opuszcza choćby na chwilę. Wstydzę się za to, co teraz napiszę, niemniej gdyby zatrudniono mnie jako didżeja i wysłano do wielkomiejskiej, normalnej - czytaj takiej, która nie bije swoich nauczycieli i nie uprawia seksu grupowego, tylko hula za pieniądze swoich starych - młodzieży, "Streets Of Gold" byłaby jedną z pierwszych płyt jakie bym zabrał. Czy aby nie o to chodziło jej twórcom?
5/10