Szlachetny umiar
Łukasz Dunaj
Coheed And Cambria "Year Of The Black Rainbow", Roadrunner
Zespół, który przez pięć płyt opowiada słuchaczowi wielowątkową, kosmiczną sagę, jest dla mnie z gruntu podejrzany. Na szczęście najnowsze dzieło Coheed and Cambria, będące jednocześnie prequelem cyklu "The Amory Wars" jest najmniej pretensjonalnym i dzięki temu najlepszym dziełem kwartetu.
Do formacji dowodzonej przez obdarzonego lwią grzywą i wysoką barwą głosu Claudio Sancheza miałem ambiwalentny stosunek. Sami wiecie jak to jest, kiedy szacunek do wysokich umiejętności i ponadprzeciętnej erudycji artysty przegrywa ze zwykłą potrzebą polubienia piosenek, które tworzy. Tak właśnie było w moim przypadku... Doceniałem ich sukces, który odnieśli przecież nieszablonową, oryginalną muzyką. Wszak sprzedaż albumu "Good Apollo, I'm Burning Star IV: Volume One" sprzed pięciu lat na poziomie przekraczającym milion sztuk, to wyczyn nie lada. Z drugiej strony, w muzyce tego "nowego Rush", jak lubi ich postrzegać wielu recenzentów, czegoś mi brakowało.
Może to była kwestia nadmiaru? Za dużo patosu, karkołomnych figur rytmicznych, forsownych wokaliz, epickich utworów poskładanych w mini-suity? Tak pokrótce prezentowały się dwie ostatnie płyty, na których poutykane były fajne, hardrockowe hity, których obecność tylko mąciła odbiór wysublimowanej propozycji zespołu. Nigdy również nie znalazłem w sobie dość determinacji, by zgłębić fabularne niuanse konceptu tekstowego, który dla lidera grupy, wydaje się być równie istotny, co sama muzyka.
Na "Year Of The Black Rainbow" zespół dalej snuje swoje fantasmagorie, ale że ich treść obchodzi mnie w stopniu porównywalnym, co numery totka sprzed roku, mogłem skupić się na dźwiękach. I na szczęście nie potrzebowałem dwunastu przesłuchań, aby skumać, o co w nich chodzi. Coheed and Cambria nagrali po prostu świetny, rockowy album z progresywnym sznytem, bardziej chropawy i mniej nadęty od poprzednich. Podobno intencją zespołu było zniwelowanie różnic brzmieniowych między debiutanckim "The Second Stage Turbine Blade", a nową propozycją, która konceptualnie tamto wydawnictwo wyprzedza.
Nie znam pierwszej płyty Amerykanów, ale można przypuszczać, że jest to zabieg podobnie dziwaczny jak trzy pierwsze części "Gwiezdnych Wojen" nakręcone 20 lat po klasycznym tryptyku i opowiadające o wcześniejszych wydarzeniach za pomocą nieporównywalnie bardziej zaawansowanych środków technicznych. Zostawmy to jednak... Wielką zaletą "Year Of The Black Rainbow" jest produkcja. Przy płycie pracowali tacy macherzy jak Atticus Ross (NIN, Korn) i Joe Barresi (Queens Of The Stone Age, Tool, ostatni Satyricon), którzy przydali grupie zarazem nowoczesnych szlifów ("Far"), jak i uwypuklili rockowego pazura ("World Of Lines"). Nie ma tu więc przeintelektualizowanych dłużyzn, a dominują mocne, przebojowe, w dobrym tego słowa znaczeniu, piosenki i naprawdę nie jest to ujma na progresywnym honorze grupy. Jednocześnie muzyka nie jest miałka, oczywista i wciąż stoi na niesłychanie wysokim poziomie wykonawczym.
Tak to już widocznie musi być - najpierw muzycy uczą się grać, potem pisać dobre kawałki, a na końcu dowiadują się, jak zachować szlachetny umiar w korzystaniu ze swojego talentu. Coheed and Cambria dochodzili do tego punktu przez pięć płyt.
8/10