Soulfly "Totem": Inżynier Mamoń byłby dumny [RECENZJA]

Max Cavalera etap zaskakiwania dawno ma za sobą. Niestety, kolejne pozycje Soulfly zlewają się w jedną wielką masę schematycznych utworów pisanych według powtarzalnej formuły. I ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu, dalej słucha się tego z nieskrywaną przyjemnością.

Okładka płyty "Totem" grupy Soulfly
Okładka płyty "Totem" grupy Soulfly 

Lata minęły od czasu, gdy Max Cavalera ze swoimi grupami - najpierw Sepulturą, następnie Soulfly - tworzył rzeczy wręcz rewolucyjne jak na scenę metalową. W pewnym momencie - cóż - już niezbyt się chce, więc nowy album Soulfly nie przynosi nam w większości niczego, co nie było obecne na poprzednich albumach formacji, Cavalera Conspiracy czy Sepultury.

Tak więc rozwiewając wasze wątpliwości - tak, "Totem" to powtórka z tego, z czego znamy doskonale Cavalerę. Owszem, to pierwszy od niemal 20 lat album grupy bez udziału Marca Rizzo, który podczas pandemii opuścił zespół z głośnym hukiem, oskarżając o niewystarczające wsparcie w trakcie pandemii.

Niewielkie wychylenia wskazują, że Max niezmiennie był, jest i będzie głową zespołu. W dalszym ciągu słuchamy tekstów o zepsutym świecie pełnym kłamstw, manipulacji, cierpienia i chęci buntu wobec zastanej rzeczywistości.

Kompozycyjnie natomiast lider Soulfly czasem okazuje tęsknotę za czasami "Roots" jak w otwierającym płytę "Superstition" czy "Ancestors", w których z tła wychylają się bębny nawiązujące do tradycyjnej muzyki brazylijskiej. Innym razem kieruje się ku najbardziej ekstremalnym momentom w swojej karierze, tak jak czyni to w niemal deathmetalowym "Scouring The Vile". Intryguje też pędzące do przodu "Rot In Pain", błyskawicznie przypominające o brzmieniu "Arise" i "Beneath The Remains", przy czym z oczywistych powodów to utwór pozbawiony surowości tamtych krążków.

Nieustannie podróżujemy pomiędzy precyzyjnie wycyzelowanymi, miarowo uderzającymi bębnami po agresywne blasty, którym towarzyszy zdzieranie krtani Cavalery. Nadal brzmiącego świetnie zresztą.

Dopiero dwa ostatnie utwory wprowadzają odrobinę powietrza. Pierwszy to kontynuacja tradycyjnej serii atmosferycznych instrumentalnych utworów, sygnowanych nazwą zespołu - "Soulfly XII" pozbawiony etnicznych elementów, które charakteryzowały jego poprzedników i naznaczony wyjątkowym niepokojem w porównaniu do nich. Drugim natomiast jest dziewięciominutowe "Spirit Animal" - chyba najbardziej progresywny utwór w historii Soulfly, który może w najbardziej brutalnych momentach wydaje się przeciągany na siłę, ale dla tych niemal space rockowych momentów z samego końca zdecydowanie warto dotrwać do końca. Bo pomyślelibyście, że coś łączy Soulfly i Pink Floyd z czasów "Meddle"? No właśnie.

Nie zaprzeczam: "Totem" to pod niemal każdym względem krążek dopieszczony. Riffy wżynają się w nerki jak należy, bębny uderzają w mordę jak kij bejsbolowy, bas schodzi tak nisko, że niemal gryzie podłogę. Dlatego słucha się tego przyjemnie i trudno powiedzieć, by formuła Soulfly się wypaliła. Ale to wszystko w większości już było.

Jedno "Spirit Animal" nie wystarcza, aby zaskoczyć słuchaczy, a ten utwór doskonale pokazuje, że jeżeli Max chce, to może wykrzesać coś kreatywnego. Ale pewnie dużo łatwiej grać to, co słuchacze już znają - szkoda w tym wszystkim, że te nowe utwory już dużo trudniej zapamiętać.

Soulfly "Totem", Mystic Production

7/10

Max Cavalera o płycie "Ritual" grupy SoulflyINTERIA.PL


Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas