Soulfly "Savages". Piłka w grze (recenzja)

Od wydania przedniej płyty "Enslaved" minęło raptem półtora roku, w tzw. międzyczasie były i prace nad projektem z muzykami Mastodon i The Dillinger Escape Plan, i premiera autobiografii, gościnny udział na płycie Szkotów z Man Must Die, a ostatnio kolejny pomysł na "metalową wersję The White Stripes". Słuchając "Savages", dziewiątego albumu Soulfly dowodzonego przez Brazylijczyka Maksa Cavalery, nie słuchać jednak, by były wokalista Sepultury zaniedbywał swój flagowy zespół.

Toporna okładka "Savages" Soulfly
Toporna okładka "Savages" Soulfly 

Trwający blisko godzinę materiał, to niewątpliwie jedno z najbardziej ambitnych dokonań formacji z Arizony: album bardziej eklektyczny, rozbudowany, sięgający do różnych etapów muzycznej kariery Brazylijczyka. Płyta potwierdza również ciągłą chęć muzyka z Belo Horizonte do poszerzania brzmieniowego wachlarza Soulfly.

"Savages" nie jest jednak ani powrotem do owacyjnie przyjętego przez fanów i krytyków, wściekle thrashowego tryptyku z poprzedniej dekady ("Dark Ages", "Conquer", "Omen"), ani też bezpośrednią kontynuacją osadzonego w przytłaczającym ciężarze "Enslaved". Na tym tle "Savages" wydaje się raczej albumem przejściowym, badającym nowe możliwości. Niezbornym? Z pewnością nie.

Punktem odniesienia jest tu na pewno "Chaos A.D" macierzystej Sepultury sprzed dokładnie dwu dekad, gdzie echa pomnikowego "Arise" (1991 r.) zaczynały już konkurować z przysadzistymi rytmami, których apogeum osiągnięto na bestsellerowym, plemiennym "Roots" i pierwszych płytach Soulfly. Wszczęcie alarmu przez wrogów nu metalu nie będzie jednak konieczne.

Odczucia te potwierdza "This Is Violence", gdzie perkusyjny motyw wybijany przez Zyona Cavalerę, syna Maksa, a dziś bębniarza Soulfly, jako żywo przypomina "Refuse/Resist", w który - jak dobrze pamiętamy - 20 lat temu rozpoczynał się biciem serca, nienarodzonego jeszcze pierworodnego.

Podobnie dzieje się w "Master Of Savagery", w którym potężny groove wieńczy grobowe zwolnienie, całość zaś zdecydowanie kojarzy się (głównie przez frazowanie Maksa) z numerem "Jeffrey Dahmer" z "Omen" (2010 r.). Tym samym tropem podążają również "Bloodshed" (z, przyznam, mało przekonującym w sensie mikrych możliwości wokalnych, gościnnym udziałem drugiego syna Igora), "Spiral" (z nieco bardziej melodyjną gitarą jak zawsze genialnego Marka Rizzo) czy sabbathowo ciężkim "Fallen" na wzór "World Scum" z poprzedniej płyty.

Zwrotem ku thrashowej drapieżności "Arise" jest z kolei szybki "Cannibal Holocaust", zaś zrazu równie żwawy "Soulfiktion" zaskakuje w końcówce przestrzennymi gitarami, co na dobrą sprawę można by uznać za - nieskrywaną zresztą - fascynację brzmieniem francuskiej Gojiry z wyraźną skazą chłodu Godflesh oraz puszczeniem oka do "tych, co się znają" parafrazą powtarzającego się wersu "Who has won / Who has die" z tytułowego utworu z płyty "Beneath The Remains" Sepultury z 1989 roku.

Jeśli mówimy o płycie Soulfly, nie mogło też zabraknąć śmiesznych inaczej, acz traktowanych poważnie, tekstów, czego koronnym przykładem jest - muzycznie niezły i nawet dość rockowy - "Ayatollah Of Rock 'N' Rolla".

Bardziej punkowo robi się za to w "K.C.S." z cudownie histerycznym wokalem starego przyjaciela Mitcha Harrisa z Napalm Death oraz tekstem (rozszyfrujmy: "Kill Cop Scum") na modłę słynnego "Cop Killer" Body Count, ujawniającym niechęć Cavalery do brutalności stróżów prawa, wyniesioną jeszcze z oparów wojskowej dyktatury w Brazylii (co jak na ojca wielodzietnej rodziny należy uznać za dość odważy postulat).

Na zupełnie innym biegunie znajdziemy, wielowymiarowy, 8-minutowy i zaśpiewany po hiszpańsku (basista Tony Campos) i portugalsku (Max) "El Comegente" (dosłownie "ludożerca"), na którym Cavalera wraca do tematu seryjnych zabójców, opowiadając tym razem o Dorangelu Vargasie, słynnym wenezuelskim "Hannibalu Lecterze Andów". Ciekawsza niż historia smakosza "gulaszu z ludzkich języków i pożywnej zupki z gałek ocznych" (to ulubiona "potrawa" kanibala) jest jednak niepokojąca, akustyczna gra Rizzo, w której po raz kolejny udowadnia zamiłowanie do flamenco.

"Savages" nie jest tak barbarzyńska jak jej tytuł, wręcz przeciwnie - okazuje się płytą wysublimowaną i wykwintną (zasłonę milczenia spuszczam jedynie na wyjątkowo toporną okładkę), acz pozbawioną pretensjonalności, egzaltacji czy przesadnej ekscentryczności. Solidny album bez próby okopywania się na zdobytej pozycji. Ciekawe, co na to szykująca się właśnie do natarcia Sepultura (dziś "koledzy" z tej samej wytwórni). Piłka w grze.

Soulfly "Savages", Warner Music Polska

7/10

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas