Single znalazły się bez trudu

T.I. "No Mercy", Warner

T.I. "No Mercy"
T.I. "No Mercy" 

Kto doszedł do wniosku, że amerykański hip hop głównego nurtu stał się niesłuchalny, powinien sięgnąć po T.I'a. Nic wielkiego, ale można z tym albumem spędzić przyjemne chwile i odzyskać nieco sympatii dla gatunku.

Ja to "Jetsonowie", ty to "Jaskiniowcy" wyjaśnia obrazowo Clifford Joseph Harris, od dziesięciu lat i sześciu płyt znany światu jako T.I. Na szczęście to tylko takie gadanie, bo facet tak nowoczesny znowu nie jest. Zamiast modnej kanonady pojęć, sprawiającej ohydne wrażenie rymowania hyperlinkami, lepi zgrabne, ładnie złożone wersy, w których prócz zwyczajowej obsesji na punkcie własnego przyrodzenia i biciu rekordu w ilości słowa "Gucci" na zwrotkę opowiada czasem jakąś historię. Choćby o tym, że kiedy był gówniarzem zapatrzonym na kokainowych bossów i gonił za ułudą, popełnił wiele fatalnych wyborów. Albo o tym, że matka kochała go bardziej niż on samego siebie i widziała w nim odbicie swojego męża. Ba, krążek "No Mercy" kończy refleksja odnośnie tego, dlaczego niby położne na bit wersy mają być ważniejsze od dzieciaków, które wychowuje. Dobre i to.

Wróćmy jednak do metaforyki rodem z kreskówek firmowanych logiem Hanna Barbera - T.I. to taki "Top Cat". Łobuz i kombinator skrywający pod całą paletą stereotypów żywą inteligencję, tyle że mniej charakterystyczny. Jak na jednego z ważniejszych graczy na południu zaskakująco wręcz mało barwny, dla nieprzyzwyczajonego ucha właściwie nieodróżnialny po stylu nawijania. Zawsze za to równy, niezawodny w kwestii dostarczania singli, otoczony znakomitościami, na których tle bynajmniej nie ginie, co samo w sobie jest już sztuką.

Łowcy znanych nazwisk natychmiast wyłapią Kanye Westa, autora bombastycznego, udanego acz niezbyt kreatywnego podkładu otwierającego album. Dwa razy pojawił się Pharell Williams. I dobrze, nawinięty w sposób kojarzący się ze starą szkołą "Get Back Up" jest tak mięciutki, że można by nim wyściełać dziecięce łóżeczka, a kołaczący, zaborczy rytm zderzony z delikatnymi brzmieniami cymbałków w "Amazing" przypomina momenty minimalistycznej świetności Neptunes.

Świetnym nosem charakteryzuje się zarówno Eminem, jak i Drake bo odwiedzają najlepsze, porywające od pierwszego przesłuchania kawałki na płycie - "All She Wrote" i "Poppin Bottles" - wpisując się zarazem na listę najlepszych zwrotek 2010 r. Ale i legendarny Scarface nie ma się co wstydzić, bo wraz z gospodarzem "No Mercy" odnalazł się w fajnej, leniwej, zbudowanej na tłustej perkusji, strzępku soulowej wokalizy, łkającej gitarze i skrzypcach kompozycji.

Mniej znani producenci również zasługują na pochwałę. Lil 'C, tajna broń wydawnictwa Grand Hustle, już kilkanaście miesięcy temu zapowiedział, że swojej przyszłości upatruje w pop-rocku, ale w międzyczasie wysmażył parę porządnych, zupełnie odmiennych, drobiazgowo zaaranżowanych bitów. Miło usłyszeć też Jake'a One'a. Solidny podkład oparł na ostro synkopowanym rytmie, oporządzając go z wyczuciem i precyzją godną Premiera czy Pete'a Rocka. Słuchacz nie może narzekać -ani na ten numer ("Salute"), ani na cały album. T.I. najwyraźniej wie co robi.

7/10

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas