Shellerini "Alma Mater": Trochę więcej normalności [RECENZJA]
Jak wraca Sheller? Z tarczą, dumnie uniesioną, pełną przemyśleń głową, twardym kręgosłupem i ogniem w gardle. Jeżeli po tej płycie nie będzie postrzegany w rap-grze jako postać pierwszoplanowa, to na tę grę szkoda czasu. "Alma mater" to jeden z najlepszych hiphopowych albumów tego roku.
Jeżeli szukać w 2019 stolicy polskiego rapu - co samo w sobie jest dość karkołomne, bo to już dawno nie są czasy myślenia miastami - to musiałby to być Poznań. Nietrudno wymienić wielką czwórkę tej sceny. Paluch, Słoń, Peja i donGURALesko to właściwie automatycznie narzucające się ksywki. Wszystko dzięki pracowitości, regularnej, mrówczej aktywności na polu fonograficznym, koncertowym, a nawet wydawniczym.
Wyświetlenia paluchowego Biura Ochrony Rapu mogły w zeszłym roku oszałamiać, a to przecież nie tak, że nabijał je wyłącznie Szpaku. W tym roku B.O.R. nadal jest świetnej formie (Kobik, Joda, Gedz), ale nie sposób przegapić też kadrowej siły słoniowej Brain Dead Familii. Opał został właśnie wybranych w promującej młode gwiazdy akcji Popkiller Młode Wilki, choć i bez niej było o nim głośno. Spokojnie można było dobrać jeszcze dwie ksywki.
To jednak nie jest tekst o hiphopowej Wielkopolsce, a o Shellerinim, który po stażu w guralowym Szpadyzorze wydał właśnnie trzecie w dyskografii "Alma Mater" nakładem Gawrosza. Na fyrtlach nie trzeba go nikomu przedstawiać, bo jest aktywny jeszcze od lat 90., nagrywał z każdym z poznańskiej czwórki, był z Guralem w ekipie PDG Kartel, ze Słoniem tworzył głośny duet WSRH.
Już pierwsze solo "PDG Gawrosz" z 2011 roku było dobrą płytą. "Hardcore hip-hop bez umartwiania się plus przystępne, przebojowe bity" - pisałem wtedy. Pięć lat późniejsze "Mam się świetnie" okazało się jeszcze lepsze. "Krwiste skrecze, a przede wszystkim charyzmatyczny, dobrze piszący i nawijający gospodarz" - chwaliłem. Przy "Alma Mater" mógłbym każdy z tych komplementów powtórzyć. I dodać, że to już kres patrzenia na "Szelkę" przez pryzmat innych, dowód ostateczne artystycznej emancypacji i album, który w 2019 roku ma duże szanse w rywalizacji o miano najlepszego z poznańskich.
Szorstki głos ma swoją głębię i melodię, doskonale sprawdza się jako nośnik przekazu i emocji. Płynie po werblach pewnie, swobodnie, z nutą trzymanej w ryzach agresji. Przynosi wersy, z których bije podwórkowe doświadczenie, życiowa mądrość, dodatkowo naszpikowane lokalną gwarą ("Tu ciągły slalom między wiarą co chlapie kalafą", "Bujają głowy się jak sztucznym kejtrom w autach").
Z drugiej strony czuć tu stałą podaż oryginalnych, niepowycieranych metafor z szeroko rozumianej popkultury ("I jak Aykroyd wpakuję resztę demonów w pudełko") i dobre hiphopowe osłuchanie - od Big L-a, przez Madchilda po Black Hippie. W żadnym momencie nie brakuje człowieczeństwa, dorosłe nigdy nie znaczy pokorne, czasem daje znać o sobie językowi instynkt. Fraza "I nawet nie rozkminiaj gdy zaczyna ziemia dudnić / Za zamkniętymi drzwiami, parę metrów od kuchni" jest ze mną od pierwszego przesłuchania "Od kuchni".
Sheller buduje sagę, czuć między płytami ciągłość. Facet wydaje się lojalnym gościem, co to nie pali mostów, konsekwentnie przywołując asocjacje (PDG, WSRH). Nikogo nie zdziwią zupełnie współczesne bity Returnersów i SoSpeciali, skrecze Decksa, gościnka DGE, Kaczora czy Koniego. To już się działo. Co w żadnym razie nie znaczy, że będziemy się nudzić.
Trudno o to, gdy trafia się tętniący, rozklaskany, bezlitosny bit Soulpete'a (raczej maczeta niż forteca), a Sheller okazuje się specjalistą od wulkanów (i piw) rapując do niego: "Gdzieś gdzie z dymem dawno poszedł z kilogram / W tych czarnych binoklach jak Krakatau wypluwam piroklast/ Niech winią nas za prawdę gorzką jak Miłosław". Basu pracującego w podkładzie jak w "Byle Gdzie" !kosa nie uświadczycie na płytach zbyt często, rzadko też gość z gospodarzem (mam na myśli Palucha) wespnie się na liryczny poziom słyszany w "Restarcie", opatrzonym dodatkowo przez Gibbsa jednym z najlepiej śpiewanych, męskich refrenów w ostatnim czasie. Wszystko ma tu zresztą swoje miejsce i kiedy "Alma Mater" kończy się z pianinem "Spokoju" mamy wrażenie sprawnie domkniętej epilogiem całości.
Jedno mnie tylko martwi. Rap zbiera teraz swoje tabloidowe żniwa. Tak zwani artyści, czy może raczej performerzy, mają więcej newsów odnośnie tego, w czyjej wannie byli, niż dobrych numerów. Bzdura wymamrotana spod wąsa gdzieś w samochodzie roznosi się lepiej od najbłyskotliwszych wersów. Intensywniej szuka się sponsora niż inspiracji, penitencjarnej telenoweli niż muzyki. Rapują piłkarze, aktorzy, policjanci, księża, polityczni agitatorzy, insta-modelki, teściowe i kamerzyści. Na tym tle nowe bity ze starą duszą, wiarygodny, mądry, stylowy raper i dobrze skomponowany album mogą nie wystarczyć. Jak to nawijał Sheller - "życzę nam wszystkim trochę więcej normalności".
Shellerini "Alma Mater", Gawrosz
8/10