Sam Smith "Love Goes": Tańcząc ze łzami w oczach [RECENZJA]
Duża zmiana w brzmieniu, ale niekoniecznie w wydźwięku emocjonalnym. Tak właśnie prezentuje się Sam Smith na najnowszym albumie.
Październik już za nami? To by oznaczało, że "Love Goes" wyszło niemal pół roku później niż pierwotnie miało. Niestety, sytuacja z pandemią COVID-19 zmusiła wydawcę do zmiany daty premiery trzeciego albumu Sama Smitha z czerwca na koniec października. Teraz zresztą w Stanach Zjednoczonych wcale nie jest lepiej, ale cóż... kiedyś premiera nadejść musiała.
Co więcej, z uwagi na niezbyt przystający do aktualnej sytuacji tytuł albumu, jego nazwa musiała zostać zmieniona. Płyta miała bowiem nazywać się "To Die For". Czy warto za nią umierać? Nie sądzę, ale to kawał porządnego popu.
Pod kątem lirycznym jesteśmy w domu. Po raz kolejny mamy do czynienia z albumem, którego znaczną część zajmuje kwestia związków, złamanego serca, utraconej miłości, nieskutecznych prób szukania ukojenia. Teksty nie są może skomplikowane, ale napisane ze smakiem, niestroniące od prostych, jasnych metafor, które i tak są miło odmianą, jak na standardy mainstreamowego popu. Jeżeli lubiliście popłakać nad nieudanych związkiem, Sam Smith w słuchawkach sprawdzi się bardzo dobrze.
W kwestii muzycznej poczyniono jednak ogromne zmiany w porównaniu do poprzednich pozycji artysty. Zapomnijcie o organicznych, przestrzennych piosenkach. Żadnego retro, wpływów gospel, vintage'owego brzmienia. Soul? Głównie usłyszymy ten gatunek w sposobie śpiewania, który jak zwykle urzeka swoją elastycznością.
Nowy album to w znacznej mierze pozycja oparta na nowoczesnym brzmieniu popowym, syntezatorach i klasycznym rytmie na cztery. Słyszeliście to pewnie doskonale w zręcznie funkującym singlu "Diamonds" i usłyszycie też chociażby w przyjemnie przestrzennym "Another One" (czy melodia w refrenie nie kojarzy wam się z "The Way It Is" Bruce'a Hornsby'ego - tą piosenką, z której wzięto sampel do "Changes" 2paca? Tak tylko pytam).
Najmocniejsze strzały? "My Oasis" z Burna Boyem to ambientowo-afrobeatsowa uzależniająca dawka melancholii. A już najciekawiej robi się w house'owym, niesamowicie wyróżniającym się "Dance ('Til You Love Someone Else)". Bardzo specyficzne brzmienie i nietypowa linia melodyczna, tkwiąca jedną nogą w latach dziewięćdziesiątych, wyraźnie inspirowana jest twórczością Robyn. A tę szwedzką wokalistkę należy zawsze kochać i szanować.
Oczywiście fani organicznych brzmień z poprzedniej płyty, gdy frazy wyśpiewywane były w towarzystwie fortepianu czy gitary też znajdą coś dla siebie. Chociażby w prostej balladzie "For The Lover I Lost", która - chociaż ma wpisane "Sam Smith" wśród autorów - znana była do tej pory z wydanej rok temu wersji Céline Dion. Co stało za nagraniem piosenki? Zwykły hołd dla kanadyjskiej wokalistki. Widocznie samo użyczenie jej utworu nie wystarczyło. Dobre się stało, bo pomimo niewątpliwych atutów "oryginalnej wersji", ta umieszczona na "Love Goes" wydaje się po prostu - z całkiem racjonalnych powodów - intymniejsza, bliższa wykonawcy.
Doskonale w stylistykę poprzednich albumów wpisuje się także ballada "Forgive Myself", inspirowana piosenkami soulowymi, które unoszą ich wykonawców 10 stóp nad ziemią. Nie można nie zwrócić uwagi na "Kids Again" - piosenki o młodzieńczym uczuciu, która to z kolei naprawdę wydaje się wyrwana z jednego z poprzednich albumów. Żadnej elektroniki, stricte organiczne brzmienie, nawet jeżeli nieco zmasakrowane przez małą dynamikę nagrania (#wojnagłośności).
Problemy z płytą? Po solidnym początku, druga połowa albumu - ta przepełniona wolniejszymi utworami oraz balladami - znacznie się rozmywa. Wydaje mi się, że dużo lepiej by to działało, gdyby te bardziej klubowe i spokojniejsze piosenki były przeplatane ze sobą. Taki kontrast nie pozwoliłby na poczucie rozcieńczenia materii, które tu z pewnością się pojawia. Tymczasem otrzymujemy wyraźną granicę: przy "Dance ('Til You Love Someone Else)" kończymy z klubem, a od tego momentu otrzymujemy tylko łzy ronione przy dźwiękach fortepianu. Może w takim razie trzeba było się zdecydować na trzy CD zamiast dwóch?
Bo owszem, "Love Goes" to dwupłytówka, ale o tyle nietypowa, że bonus tracki trudno uznać za składową część głównego krążka. Z prostego powodu: to zbiór niezobowiązujących singli, które zostały wydane pomiędzy długograjami artysty. Pozwala to dostrzec płynność ewolucji Sama Smitha, a przede wszystkim ponownie docenić absolutnie genialne "Promises" z Calvinem Harrisem.
Orange Warsaw Festival 2018: Sam Smith
Mimo tych kilku wad "Love Goes" cieszy. Dobrze, może nie jest to najbardziej odpowiednie słowo, ale z pewnością do tej pozycji będzie się wracać z przyjemnością. To kawał porządnego popu, który w dużej mierze przypomina, jak to jest tańczyć ze łzami w oczach. I to bez wracania do twórczości Ultravox. To spory wyczyn. A kiedy emocje opadną, zawsze można posłuchać ballad. A nuż trafią do kogoś?
Sam Smith "Love Goes", Universal Music Polska
7/10