Rock'n'roll wiecznie żywy
Łukasz Dunaj
Black Rebel Motorcycle Club "Beat The Devil's Tattoo", Vagrant
Najbardziej brytyjski spośród amerykańskich zespołów powraca. Ich szósty album jest rehabilitacją po dwóch ostatnich, wyraźnie słabszych wydawnictwach - "Beat The Devil's Tattoo" to podróż w poszukiwaniu źródeł gitarowego hałasu.
Na dobry początek małe trzęsienie ziemi? Po wysłuchaniu otwierających zestaw utworów - tytułowego i "Conscience Killer" - szukałem szczęki pod tapczanem. Pierwszy to mroczne, białe bluesisko, drugi pełen zgiełku, garażowy numer w najlepszej tradycji The Stooges oraz MC5. I chociaż potem nie jest już tak efektownie, nie znaczy to bynajmniej, że można sobie ten album z czystym sumieniem odpuścić.
BRMC oferują trwający grubo ponad godzinę przekrój przez wszystko, co stanowiło o oryginalności ich wcześniejszych propozycji. Oryginalność ta polega jednak głównie na podawaniu słuchaczowi dobrze znanych dźwięków w intrygującym anturażu. Bo czy nie słychać na "Beat The Devil's Tattoo" narkotycznego odjazdu Velvet Underground, gitarowej ściany á la The Jesus and Mary Chain, beatlesowskiej melodyki czy bezczelności The Who? Po czterokroć słychać.
Nie zmienia to faktu, że poza kilkoma momentami, kiedy ewidentnie siada napięcie (płyta jest po prostu zbyt długa), Kalifornijczycy mają doskonałe wyczucie konwencji, w której aktualnie mają ochotę się odnaleźć. Nieważne czy są to energetyczne, rockowe songi w stylu "Mama Taught Me Better", bluesowe eksploracje w "River Styx", czy piosenki jakby wyjęte z dyskografii solowego Lennona lub Toma Petty'ego i jego Łamaczy Serc ("Sweet Feeling" lub "Long Way Down"). Amerykanom nie jest obce również nurzanie się w odmętach psychodelii. Raz w wersji soft ("Evol"), kiedy indziej w wersji hard (ponad 10-minutowy "Half-State"). Z kolei w "War Machine" BRMC brzmią jak Queens Of The Stone Age w swoich najmniej przystępnych, jazgotliwych momentach. Na upartego znajdziemy w gąszczu tych 13 numerów również echa folku, gospel, boogie czy nawet space rocka. I o dziwo, prawie wszystko wydaje się tu na miejscu.
Prawda, pada w tej recenzji wiele odniesień do różnych wykonawców i gatunków muzycznych, ale każdy, kto choć raz posłuchał uważnie BRMC ma świadomość, że ich brzmienie jest na tyle unikalne, aby oddzielić ten zespół grubą krechą od setek epigonów anglosaskiej tradycji rockowej. Panowie Peter Hayes i Robert Levon Been w asyście Leah Shapiro, perkusistki The Raveonettes, oddają hołd czasom, kiedy w tej muzyce nie wszystko zostało jeszcze zagrane. I nawet, jeżeli skrycie żałują, że przyszło im nagrywać w XXI wieku, spodobają się wszystkim tym, którzy lubią przy płytach z końca lat 60. podróżować do źródeł rocka.
7/10