Rob Halford with Family & Friends "Celestial": Kolędowanie ze zgrzytem [RECENZJA]
Paweł Waliński
Zazwyczaj sezon świąteczny startuje wtedy, kiedy stacje radiowe zaczynają zadręczać nas "Last Christmas". Zazwyczaj zaraz po święcie zmarłych. Tym razem Wham! Ubiegł sam... Rob Halford.
To nie pierwszy raz, kiedy metalowe bóstwo częstuje nas zestawem piosenek świątecznych - wcześniej zrobił to dokładnie dziesięć lat temu, na płycie "Halford III: Winter Songs". "Celestial" ukazuje się jednak pod innym szyldem, a "family & friends" oznacza tyle, że za garami zasiadł brat Roba, Nigel, za bas wziął się jego siostrzeniec Alex, owoc małżeństwa siostry Halforda, Sue (ona obsługuje tu dzwonki) z Ianem Hillem (Judas Priest). Ekipę dopełniają kumple Roba, gitarzyści: Robert Jones i Jon Blakey.
I jak to w rodzinnym kolędowaniu bywa, jest tu generalnie dosyć lambadziarsko. I nie chodzi nawet o poziom instrumentalistów. Jones/Blakey to nie Tipton/Downing, ba! - to również nie Roy Z, który na gitarze rzeźbi w formacji Halford, a wcześniej stał za znakomitymi solowymi płytami Bruce'a Dickinsona. Ale że chłopaki umieją grać, to nie sposób mieć wątpliwości. Sęk w tym, że robią to w łopatologiczny sposób. A to naśladując wioślarzy Priestów, albo sięgając do almanachu "Gitarowe wprawki, cz. 4: NWOBHM i power metal" i odtwarzając tę krynicę mądrości toczka w toczkę. A gdy nie udają gitarzystów w futrzanych butach, imitują Briana Maya ("Joy to the World").
Lambadziarstwo tego albumu objawia się prędzej w samym (a przecież zupełnie nie nowym) zamyśle takiego nagrania. Granie muzyki chrześcijańskiej na metalową modłę (Halford deklaruje się jako chrześcijanin od czasu, kiedy wytrzeźwiał w 1988 roku), to trochę jak bycie naraz policjantem i złodziejem, chirurgiem i osobą operowaną, ryżem i makaronem.
I choćby zżymali się wszyscy Araye i Mustaine'y świata, po prostu nie idzie w parze bez zgrzytu. Głównie z uwagi na melodykę. Te kawałki nie są pisane z myślą o riffujących kudłaczach, tylko o chórkach małoletnich chłopców o twarzach cherubinków i ten rozdźwięk zawsze będzie przy podobnych muzycznych paradach kłuł w ucho. Ze skromnymi wyjątkami w postaci choćby "O Little Town of Bethlehem", które faktycznie z powodzeniem można by pomylić z balladką z początków Priestów, albo choćby z Sabbs z okresu Dio. Cztery kompozycje własne też nie wnoszą tu praktycznie nic ani nowego, ani szczególnie ciekawego.
Zgodnie z przewidywaniami Halford radzi sobie znakomicie. Choć sam miast do szalikowców Roba, należę do teamu Dickinsona, względnie do teamu Byforda, Łysy bogiem jest i basta. Nawet jeśli na "Celestial" szermuje raczej szlachetną powściągliwością, niż falsetowym nieumiarkowaniem.
Po co i komu ta płyta potrzebna? Odpowiedź paść musi raczej klasyczna. Raz: autorom, bo fajnie sobie rodzinnie pomuzykować, szczególnie jak się jest na poziomie dla wuja Jarka i ciotki Beci nieosiągalnym. Dwa: księgowemu, bo to zawsze kilkucyfrowa pozycja w rocznym rozliczeniu. Trzy: mało kreatywnym metalowcom, którzy muszą kupić ziomom prezent, nawet jeśli stanie twardo na półce z widokami najwyżej na kolekcjonowanie kurzu. Może jeszcze (pięć) niektórym radiowcom, jako alternatywa wobec broni bakteriologicznej w postaci "Last Christmas".
Wreszcie - sześć: ludziom, którzy mają podobiznę Roba na pościeli, desce do prasowania, krajalnicy i chcieli swoim dzieciom robić operacje plastyczne, żeby bardziej przypominały Halforda. Szczęśliwie atutem tej płyty, poza faktem, że wyznacza w pracy recenzenta początek tego okresu w roku, kiedy więcej potu wylewa się nad szukaniem czegokolwiek do recenzowania, niż nad pisaniem samym w sobie, jest to, że Halford nie będzie wyzierał nam z lodówek, centrów handlowych i wind. A więc nie zaboli. A jeśli kto zechce sam sobie go w tym wydaniu aplikować, zaboli pewnie dużo mniej, niż cały zylion tegorocznych płyt w tej samej kategorii. Ja wolę jednak sweter w reniferki albo nowy krawat.
Rob Halford with Family & Friends "Celestial", Sony
5/10