Recenzja Zucchero "Black Cat": Możesz nocować u mnie na działce
Paweł Waliński
Zucchero to najlepiej sprzedający się artysta w historii włoskiej muzyki. "Black Cat" nie jest może rewelacją, ale z pewnością nie spowoduje utraty tego tytułu.
U siebie w ojczyźnie jest postacią pomnikową, czego dowodem Order Zasługi Republiki Włoskiej. Pod jego adresem padają komplementy takie na przykład, że jest ojcem włoskiego bluesa. Zucchero, czyli "Cukier", jak zwykł nazywać go nauczyciel z podstawówki, cieszy się jednak sławą i poza granicami Italii. Wyjątkową sympatią darzy się go również u nas. Ale i ciężko faceta nie lubić. Bo nie dosyć, że umie napisać fajny numer, to jeszcze aparycję ma tak plugawo bejowatą, że człowiek z czystym sercem zaproponowałby mu nocleg w swoim ogródku działkowym.
Zobacz również:
Swoje sześćdziesiąte urodziny Zucchero świętuje pierwszą od sześciu lat, a dwunastą w dyskografii studyjną płytą. Jak ma nasz sympatyczny Włoch w zwyczaju, do współpracy nad albumem zaprosił kilka poważnych nazwisk. Wcześniej zdarzało mu się grywać z tuzami takimi, jak Eric Clapton, Miles Davis, Ray Charles, czy B.B. King. Tym razem na liście płac znalazł się Mark Knopfler, który swojej gitary użyczył w "Ci Si Arrende" oraz "Streets of Surrender (S.O.S.)". Tekst do drugiego z tych numerów napisał zresztą niejaki Bono, a traktuje ów tekst o zamachach w Paryżu w listopadzie ubiegłego roku, a konkretnie o rzezi w klubie muzycznym Le Bataclan.
Jakby tego było mało, produkcją "Black Cat" zajęli się Don Was (Rolling Stones, Iggy Pop), Brendan O'Brien (Springsteen, Pearl Jam, Dylan), oraz mój prywatny faworyt, T-Bone Burnett, którego możecie znać jako gitarzystę w zespołach Dylana i Orbisona, producenta m. in. Eltona Johna, Elvisa Costello, czy Diany Krall, wreszcie jako twórcę ścieżek dźwiękowych (m. in. Grammy za "Bracie, gdzie jesteś?", a ostatnio muzyka do "True Detective"), jak również absolutnie fantastycznego i wartego sprawdzenia artystę solowego.
Czy takie zatrzęsienie muzycznych charakterników przekłada się na jakość płyty? Zasadniczo tak. Zucchero na "Black Cat", jak wilka do lasu, ciągnie do źródeł jego kariery, to jest klimatów bardziej blues-rockowych, niż późniejszych, popowych, które skądinąd zaskarbiły mu serca choćby polskiej publiczności. Płyta złożona jest dobrze i bardziej dynamiczne rockowe numery skontrapunktowano balladami ocierającymi się o przymiotnik "power". Songwriting epokowy może i nie jest, jest natomiast przyzwoity i pokazuje Zucchero jako twórcę, który z łatwością odnajduje się w różnych stylistykach. Zgrzytem jak dla mnie jest za to jednak język włoski (10 na 13 numerów), z którym - podobnie jak choćby z francuskim jest tak, że jednak trzeba lubić, inaczej mimo swojej melodyjności męczy.
Momentami też wydaje się, że "Black Cat" jest aranżacyjnie za bogata, za dużo srok próbowano tu za ogony łapać i tam gdzie dzieje się mniej, jest bardziej minimalnie, tak piosenki, jak i przyjemny charakterystyczny wokal Zucchero brzmią po prostu lepiej. Skromniej, szlachetniej, uwydatniają się bardzo ładne linie melodyczne. Dowodem tu choćby prosty, a urokliwy blues "Love Again", ślicznie narastające "Voci", czy przepiękna folkowa "Terra Incognita", przy której człowiekowi zdaje się, że czuje wiatr od morza albo. Doskonale wypada również wspomniane "Streets of Surrender", brzmiące (także wokalnie) jak coś z katalogu Petera Gabriela z jego najlepszych solowych czasów.
Trudno mówić, że jest Zucchero artystą nadal dla sceny singer-songwriter szczególnie istotnym. Świat poszedł dalej, a on niespecjalnie starał się z nim ścigać. Natomiast wstydu nie ma; jeśli zgodzić się na konwencję gatunkową i brzmieniową, "Black Cat" to kawał naprawdę, naprawdę rzetelnej roboty z kilkoma prawdziwymi perełkami. Zucchero, możesz nocować w moim ogródku działkowym.
Zucchero "Black Cat", Universal
7/10