Recenzja Watain "Trident Wolf Eclipse": Powrót do podstaw
Robienie zdjęć pod sceną na koncercie Watain bywa ryzykowne. Spieranie sztucznej (albo i nie) krwi jest dość czasochłonne; coś o tym wiem. W świecie black metalu świadomy stylistyczny regres uznaje cię często za walor. Ryzyko faktycznie mniejsze, sęk w tym, że nie każdy potrafi to robić.
Wypuszczony już pod koniec października 2017 roku singel “Nuclear Alchemy" był jasnym sygnałem, że szósta płyta muzyków z Uppsali - miasta będącego, jak na ironię, klerykalnym centrum Szwecji - nie będzie mieć zbyt wiele wspólnego ze stylistycznymi eksperymentami "The Wild Hunt" sprzed pięciu lat, albumu, którego postępowe inklinacje, miejscami przesadna wzniosłość, a nawet czyste wokale w wątpliwie balladowym "They Rode On", sprawiły, że mistrzowie autopromocji z Watain spotkali się z tradycyjnymi w metalu zarzutami o "sprzedanie się".
Siłę rażenia "Nuclear Alchemy" (oraz towarzyszącego mu teledysku z piekła rodem) można bowiem porównać jedynie do upadku meteorytu, wybuchu wulkanu lub kuli ognia tworzącej atomowy grzyb. Skutki eksplozji wywołanej w 15. sekundzie tego iście atomowego numeru przynoszą falę uderzeniową, której morderczy podmuch obłędnego tempa, prostego i skutecznego riffu oraz wściekłego ujadania tytułowej frazy przez Erika Danielssona (w szczytowej formie) trwa właściwie do samego końca trzyminutowego "Nuclear Alchemy", wyznaczając kierunek dla całej płyty. Watain wrócili do podstaw.
Watain i "Nuclear Alchemy":
Na rewizję stylistycznych priorytetów wskazuje również fakt, że w porównaniu do dwu poprzednich albumów, z których każdy trwał grubo ponad godzinę, tym razem podopieczni Century Media Records zamknęli "Trident Wolf Eclipse" w niespełna 35 minutach (pomijając bonusy), co przy tej intensywności materiału sprawdza się idealnie.
"Trident Wolf Eclipse" jest zresztą nie tyle hołdem dla drugiej fali black metalu, co - doprecyzowując - szwedzkiej szkoły tego gatunku, splatając nierzadko batalistyczną gwałtowność "Panzer Division Marduk" z subtelnie zatrutą melodyjnością dwóch pierwszych albumów Dissection.
Charakterystyczne dla drugiej fali, acz przefiltrowane przez szwedzką melodyjność, tremolo-ataki, którymi w 1992 roku zarazili pół świata Norwegowie z Darkthrone, a nieco później Gorgoroth, znajdziemy w posępniejszym na wzór Mayhem "Sacred Damnation" z nawiedzonym zwolnieniem, przełamanym w połowie thrashową żywiołowością o teutońskich proweniencjach.
"Sacred Damnation" Watain:
Równie atawistyczną naturą cechują się adekwatnie zatytułowany "Furor Diabolicus" i "Ultra (Pandemoniac)". W pierwszym z nich na szczególną uwagę zasługują doskonała praca gitary prowadzącej oraz ten rodzaj namacalnej wręcz buty w refrenie (spotykanej niekiedy u Satyricon), który - wbrew wewnętrznemu sprzeciwowi - każe mi czołobitnie kłaniać się im w pas. Nie sposób oprzeć się też czarowi zaklętemu w prymitywizmie "Ultra (Pamdemoniac"), bo choć mowa o graniu na najwyższych obrotach, nie mniejsze wrażenie robią tu kapitalne, opatentowane przez Toma G. Warriora, wokalne pogłosy i d-beatowa swawola zwieńczona sardonicznym śmiechem z udziałem (jak mniemam właśnie tu; plus te pogłosy) Attili Csihara z Mayhem.
Nieco pozornego wytchnienia daje z kolei czerpiący garściami z wczesnego Dissection, pełnej głębokiej zadumy i melancholijnej melodyjności "Teufelsreich", będący zarazem jednym z licznych popisów perkusisty Nilsa Jonssona. Na przeplatającej się ze złowieszczą podniosłością melodyjność oparto również "A Throne Below", w którym wybijanemu majestatycznie rytmowi towarzyszą strzeliste, wysoko szybujące dźwięki gitary Pellego Forsberga.
Choć "Trident Wolf Eclipse" wyzuto w dużej mierze z patosu "The Wild Hunt" i tzw. "epickości", jakiej nie brakowało także na "Lawless Darkness" (2010 r.), za ukłon w stronę dziedzictwa Bathory należy uznać "The Fire Of Power", w którym - gdyby nie jego zupełnie inna, hymniczna i krocząca konstrukcja - Danielsson frazuje w refrenie dokładnie tak samo jak niegdyś Legion w "Of Hell’s Fire" Marduka.
Zgoła inaczej rzecz ma się w zostawionym przeze mnie na koniec "Towards The Sanctuary", którego motoryka i szczypta dysonansu przywodzą na myśl industrialny radykalizm Thorns i przemysłowe wycieczki bardziej zmechanizowanego Dødheimsgard, choć i tu zostawiono miejsce na płynącą podskórnie melodyjność.
Nie zmienia to jednak faktu, że Watain wrócili do samych korzeni, "Trident Wolf Eclipse" nie jest bowiem ani tak chwytliwy jak "Sworn To The Dark" (2007 r.), ani tym bardziej równie panoramiczny brzmieniowo i rozwojowy, jak dwa poprzedzające go longplaye. Stylistycznie bliżej mu za to do pierwotnej blackmetalowej wściekłości "Casus Luciferi" (2003 r.) i debiutanckiego "Rabid Death's Curse" (2000 r.).
W pewnym sensie można to nazwać koniunkturalizmem, krokiem wynikającym z wyrachowania po reakcjach na "The Wild Hunt", który ewidentnym spolaryzował opinie fanów. Po "The Wild Hunt" Watain mogli właściwie pozwolić sobie na znacznie więcej i śmielej poeksperymentować, co zapewne wiązałoby się z podjęciem jeszcze większego ryzyka. Wbrew obawom najgorliwszych wyznawców black metalu, Szwedzi zdecydowali się tym razem na sprawdzoną przez wielu powtórkę z rozrywki. A że postawione przed sobą zadanie wykonali z mistrzowską precyzją i godną pozazdroszczenia determinacją, nie sposób ich za to winić.
Tak mocnego otwarcia już na samym starcie nowego roku nie miał dawno żaden przedstawiciel black metalu. Cień trójzębu wilków z Watain padł na metalowy świat z pierwszymi dniami stycznia i nie wykluczam, że owo zjawisko przysłoni w tym roku wielu konkurentów po fachu.
Watain "Trident Wolf Eclipse", Sony Music Poland
8/10