Recenzja Venom "From The Very Depths": Trudy rządzenia
"Venom rządzi, deptaj krzyże!" - to obok "Slayer, k**** mać!" jedne z tych polskich powiedzeń, bez których nie ma ponoć dobrej metalowej imprezy. Czy rządy sprawowane przez angielskie trio na "From The Very Depths" nadal zaspokajają żądze nieposkromionych legionów Venom?
Wbrew tym, którzy ze z góry skazanym na niepowodzeniem uporem godnym lepszej sprawy od ponad 30 lat naiwnie liczą na to, że Venom zafunduje im powtórkę z "Welcome To Hell", "Black Metal" czy "At War With Satan", jakimi na początku lat 80. zdefiniowali trzy czwarte thrashu (przy nieocenionym wsparciu duńskiego Mercyful Fate i Szwajcarów z Celtic Frost), a dekadę później sto procent skandynawskiego black metalu (z równie niebagatelną pomocą szwedzkiego Bathory), pretensje tego typu uważam za czystą głupotę. Dla rozsianych po całym świecie, zaczadzonych piwnicznym "kvltem" akolitów norweskich arsonistów sprzed dwu dekad, nie mam dobrych wieści - na "From The Very Depths" wasze fantazje po raz kolejny nie znajdą spełnienia.
Mało tego, w przeciwieństwie do sporej części fanów Venom, uważam, że wiele późniejszych albumów tria z Newcastle (albo jak mówią dziś złośliwi Cronosa i dwóch gości, którymi nie są Mantas i Abaddon), na czele z "Prime Evil" (1989 r.), "The Waste Lands" (1992 r.) czy nawet "Resurrection" (2000 r.), zasługują na szacunek porównywalny ze wspomnianymi wyżej klasykami. Owszem, podobnie jak Celtic Frost z niechlubnym "Cold Lake" czy Bathory na wymęczonym "Octagon", tak i Venom przytrafiały się wpadki w rodzaju "Calm Befor The Storm", nie dostrzegam w tym jednak żadnego powodu żądania dziś od Anglików udawania nastolatków, którzy kilka dekad temu swe oczywiste warsztatowe niedomagania nadrabiali niewiarygodną wręcz pasją grania, przekuwając ją w styl stanowiący dziś kanon kilku metalowych gatunków. Problem z "From The Very Depths" leży gdzie indziej. Pasja może i została, zabrakło niestety pomysłów.
Zaczyna się nieźle. Numer tytułowy ma galopujący pęd oraz nie znające sprzeciwu refreny, podobnie jak "The Death Of Rock N Roll", w którym speedmetalowe obroty w połączeniu z
motörheadowską swadą niosą w sobie pożądaną żywiołowość. Z tym drugim udanie koresponduje utrzymany w duchu dawnych dni i brytyjskiego punk rocka spod znaku Discharge, Anti-Nowhere League czy UK Subs "Long Haired Punks", któremu najbliżej do pierwotnej energii Venom, potwierdzonej jedynymi w swoim rodzaju "words of wisdom" z trzewi Cronosa: "Hell bent for mayhem / So full of spunk / Black metal gods / Long haired punks!". Licentia poetica z piekła rodem i erzac dawnej chwały. Podobną szybkość znajdziemy również w bardziej thrashowym "Grinding Teeth" z dłuższymi gitarowymi popisami Rage'a, a także w skonstruowanym na wzór stadionowego hymnu "Rise", odśpiewanym do spółki z (sztucznie wygenerowanymi?) legionami Venom. Szczytem formy bym tego jednak nie nazwał.
Przysadziste riffy, które pasowałyby do albumów "Resurrection" i "Metal Black" z anno satanas 2000 i 2006, wracają w "Mephistopheles", jawnie czerpiącym z jedynki Black Sabbath "Evil Law" i najlepszym w tym zestawieniu "Crucified" z bliżej niezidentyfikowanymi jękami potępionych. Bardziej dynamicznie robi się za to w "Temptation", w którym, podobnie jak w "Stigmata Satanas", prym wiedzie gitarowe staccato przechodzące z czasem w solidny groove, jaki spotyka się często u młodszych kolegów po fachu, np. z Testament. Bijący od nich, uwspółcześniony brzmieniowo, satanistyczny topos celowo przecież przerysowanej, karykaturalnej twórczości Venom, której w tym sensie żaden zdrowy na umyśle człowiek poważnie traktować nie może, to jedyne co sprawia tu wrażenie stylistycznej ciągłości. Niewiele z kolei ma z nią wspólnego (kiczowaty inaczej) bohomaz z okładki, tragiczny rezultat próby skrzyżowania "Sądu Ostatecznego" Hansa Memlinga ze screenem z nieudanej gry wideo. Za coś takiego powinno się karać.
Nieźle mógłby też wypaść, ubrany w nieco bliskowschodnią melodykę, ciężki jak diabli "Smoke", pod tym wszak warunkiem, że dałoby się go skrócić o mniej więcej połowię. Tym samym grzechem braku umiaru, a przez to nieznośnie dojmującym poczuciem zmęczenia materiału, cechuje się wiejący nudą "Wings Of Valkyrie", w którym nie sposób doszukać się niczego szczególnego, prócz uwypuklenia roli Dantego (perkusja).
14 utworów, ponad 50 minut muzyki i produkcja całości, która z niezrozumiałych dla mnie powodów nie jest ani tak potężna, jak bywało to w ostatnich latach, ani z premedytacją prymitywna, jak chcieliby blackmetalowi puryści - to dla mnie zdecydowanie za dużo. "From The Very Depths" dziedzictwu Venom krzywdy pewnie nie zrobi, tym bardziej, że zespół z Newcastle od dawna gra już we własnej lidze, z której spaść raczej się nie da. Nie wyklucza to jednak porażek. Do takowych, choć mniej dotkliwych, zaliczam tę płytę.
Venom "From The Very Depths", Universal Music Polska
5/10