Recenzja Sun Kil Moon/Jesu "Sun Kil Moon/Jesu": Piosenki o miłości są takie banalne
Paweł Waliński
Dobrali się burak z marudą i nagrali najbardziej chyba romantyczny album początku roku. Popatrz, panie - takie rzeczy! Szkoda że przy tym album tragicznie zły.
Dziwi to o tyle, że obaj panowie, to jest Justin Broadrick i Mark Kozelek, to nie byle jakie szychy w środowisku światowej alternatywy. Z obowiązku przypomnijmy. Broadrick brał udział w nagraniu absolutnie kanonicznej dla ekstremy, debiutanckiej płyty "Scum" Napalm Death. Później tworzył niemniej ważne projekty, jak Head of David, czy death-industrialowy Godflesh (w 2014 wrócił z tym projektem z bardzo niezłym skutkiem). Z Kevinem Martinem aka The Bug sformowali wielce wpływowy duet Techno Animal. Wreszcie (a pomijam w tym ciągu wiele innych ważnych projektów) Broadrick grał shoegaze'ujące, post-metalowe rzeczy w ramach projektu Jesu. Kozelek z kolei był członkiem formacji Red House Painters, a pod szyldem Sun Kil Moon wydał co najmniej kilo (nomen omen) bardzo udanych płyt, wliczając ostatnie: "Benji" (2014.) i "Universal Themes" (2015.). Obie doskonale radziły sobie odpowiednio w rocznych podsumowaniach.
Tyle historii. Co się jednak stało, że tacy macherzy wydają płytę nawet nie nieudaną, ale wręcz niewiarygodnie nieudaną, śmieszną w sumie? I dlaczego jest owa taka? Wydaje mi się, że w obu przypadkach o słabości materiału przesądziło rozbuchane ego każdego z panów. Znać obaj tak przekonani są o własnej doskonałości, że brakuje jakże potrzebnego artyście samokrytycyzmu. Nagrali, zachłysnęli się i wydali. I nie pomógł nawet gościnny udział kolejnych sław w osobach Isaaka Brocka z Modest Mouse, panów z grupy Low, czy Willa Oldhama aka Bonniego Prince'a Billy'ego (dla mnie osobiście nieznośny to nudziarz).
Jak to brzmi? Kozelek recytuje coś, co brzmi jak "mój drogi pamiętniczku" z ostatnich kilku lat, a w tle Broadrick rozlewa swoje niesłychanie od kilku lat wtórne jesu-sowskie post-hardcore'owe gitarowe przestrzenie. Momentami Kozelek bierze się też za robotę para-bardowską, znów pod tła podawane przez Broadricka. Problem w tym, że narracje wcale nie są tak zajmujące. Trącają niestrawnym narcyzmem, są niepotrzebnie tragicznie rozwlekłe (cały album trwa 79 minut), ambientowe tła, nieważne czy gitarowe, czy klawiszowe; nieznośnie zlewają się w jedno, szczególnie w dalszych partiach płyty. We wcześniejszych, gdzie coś się jednak dzieje z kolei, panowie konfrontują nas z czymś, co brzmi jak zawartość dolnej szuflady Franka Blacka. Takie Pixies, tylko jeszcze gorsze (i to dużo), niż ostatni album formacji.
Że kompozytorska forma Broadricka w ramach Jesu pikowała - żadna nowość. Od kilku płyt co najmniej nagrywał ocierające się o autoparodię płyty "tylko dla fanów". Wszystko na jednym, uprawianym do znudzenia patencie. Tu dzieje się to samo. Egzaltacja Broadricka spotyka się tu jednak z wokalną egzaltacją Kozelka, co czyni ten album dużo trudniejszym do zdzierżenia, niż cokolwiek, co popełnili samemu. Rozumiem, że taka muzyka ma swoje reguły. Że ma być klimat, "że genialnych riffów to se szukaj u Candlemass, stary". Ale są granice. Spotykając się z naszym duetem czuję się jakby dopadł mnie bezzębny a agresywny pies. I ja widzę w jego oczach tę obietnicę dzikości, ale efekty są takie, że tylko memła i memła. Taka (smutna) prawda.
No, bardzo się panom ta płyta nie udała. Choć to przecież takie figury, że warto im ją zapomnieć.
Sun Kil Moon/Jesu "Sun Kil Moon/Jesu", Caldo Verde
3/10