Recenzja Sting "57th & 9th": Prawie powrót do przeszłości

Paweł Waliński

Gordon Sumner dowiózł w końcu nowy album. Z tytułem wziętym od nowojorskiego skrzyżowania gdzie mieściło się studio i (nawet) rock'n'rollem na trackliście. Wcale nie jest tak źle, jak chciałyby złe języki.

Sting na okładce płyty "57th & 9th"
Sting na okładce płyty "57th & 9th" 

Bo jasne, że ze Stinga łatwo się nabijać. Jasne, że kiedy redaktor muzyczny pewnego studenckiego radia zapytany dziesięć lat temu o gust muzyczny wypalił: "Lubię Stinga", na sali wybuchł śmiech. Jasne, że ostatnimi czasy (ostatnimi płyty?) Sumner prędzej kojarzył się z popołudniem gospodyni domowej, kiedy matka do siebie zabrała dzieci, niż rock and rollem, czy jakimikolwiek ambicjami artystycznymi. Jasne, że z flirtu - niedawnego - z muzyką dawną (niedawno-dawną, taka krotochwila) wyszedł nie na tarczy nawet, ale pod nią. Jednak z tej nowej ostrzeliwanej jak w "Rambach" reduty Sting wydostaje się w miarę obronną ręką. Jestem równie zaskoczony, co Wy.

Otwierające płytę "I Can't Stop Thinking About You" z powodzeniem mogłoby znaleźć się na którymś z klasycznych nagrań The Police, choć nie byłoby tam szczególnym sztosem. "50.000" to z kolei powrót do rzeczy, jakie Sumner nagrywał gdzieś w okolicy "Śnienia o niebieskich żółwiach". "Down, down, down", gdyby nie było tak "rozczulająco" (jak odkurzę, to zjem lody) zwolnione, pasowałoby gdzieś na "Synchronicity". "One Fine Day" to zapychacz, ale Sting do kawałków z "dniem" w tytule akurat nigdy szczęścia nie miał.

Folkrockowo-country'owy "Pretty Young Soldier" fajnie buja i ma charakterystyczny dla Stinga akwarelowo rozlany refren. Drugie skojarzenie, to ballady z wczesnych płyt Fisha (tego przez "sh"). Wpadką jest pseudo-gniewny rockowy "Petrol Head", choć ujawnia się w nim reggae'owe zacięcie The Police. I cytat z "Jerusalem" Williama Blake'a. Śliczną akustyczną miniaturką okazuje się "Heading South on the Great North Road", które z kolei zdradza stingowską predylekcję do harmonii inspirowanych anglosaską renesansową muzyką dworską. Męczybułą jest rozmemłane "If You Can't Love Me This Way".

"Ishallah" gromadzi w sobie wszystko, co w Stingu złe. Rozwlekłe, nieporywające melodycznie, natchnione brzmieniami Bliskiego Wschodu, niemożliwie upo(u)pione. W sam raz na moment po odkurzaniu i lodach. Zamykające płytę "The Empty Chair" to z kolei coś jak odrzut z sesji "Mule Variations" Toma Waitsa. Choć być odrzutem Waitsa, to jak być wicemiss świata, czyż nie?

Nad kunsztem wykonawczym i produkcyjnym nie ma sensu się rozwodzić. Gdzieś od paleolitu wiadomo, że Sting wykonawcą wielkim jest i basta. Szkoda może tylko, że to płyta tak chaotyczna. Że z jednej strony nasz ulubiony emeryt (i chłopak do bicia) już nie wychodzi spod ciepłego koca, pod którym rozgrzewa wszystkie swoje muzyczne artretyzmy, a z drugiej "Umarł Maciek, umarł / Już leży na desce / Gdyby mu zagrali / Podskoczyłby jeszcze" uosobione co bardziej rockowymi wątkami na "57th & 9th".

Ale - powiedzmy szczerze - po Stingu spodziewalibyśmy się płyty przestraszliwej, a dostaliśmy płytę w miarę udaną. Z co najmniej kilkoma fajnymi numerami. Oczywiście jest to rzecz wyłącznie dla fanów. Ale uszu nie zgwałci i komuś, kto na Sumnera reaguje wysypką. A takich wszak nie brakuje. Gorzej, że z albumu w pamięci zostaje niewiele. Zdecydowanie wolę ostatnie nagranie jego córkosyna, Eliot Sumner, albo wręcz eskapadę do stingowskich lat - powiedzmy - 78-93.

Sting "57th & 9th", Universal Music Poland

6/10

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas